Выбрать главу

Sparaliżowana strachem dziewczyna zachowywała się jak automat. Skinęła głową na znak, że zrozumiała.

Sean patrzył na starego Ala nie tracąc jednocześnie z oczu uzbrojonych goryli.

– Zbliż się, Irlandczyku – rozkazał stary boss swoim bulgoczącym głosem.

Sean dojrzał niebieskie błyski dużego kamienia na jego małym palcu. Prawą ręką dotykał z niewysłowioną rozkoszą nieodłącznego woreczka z diamentami. Wiedział, że ani ze strony starego, który nie był uzbrojony, ani ze strony Joe, który – choć uzbrojony – miał ograniczone ruchy siedząc za kierownicą, nie grozi mu niebezpieczeństwo. Natomiast dwaj mężczyźni oparci o samochód mieli idealne warunki na to, aby go dostać.

– Odeślij dziewczynę – rozkazał Chinnici. – Tak będzie lepiej.

Irlandczyk nie usłuchał i dalej szedł ostrożnie do przodu. Zatrzymał się na dwa metry przez limuzyną, mając obstawę z prawej strony.

– Powiedziano mi, że nie chcesz wywiązać się z umowy – zabulgotał Albert bawiąc się woreczkiem diamentów i ważąc go w prawej dłoni. Jego wodniste spojrzenie ślizgało się po ciele Ellis.

Sean poczuł obrzydzenie, natomiast dziewczyna była zbyt wstrząśnięta, aby odczuwać jakiekolwiek emocje.

– Mniej więcej tak się rzeczy mają – odpowiedział Irlandczyk.

– Powinieneś zmienić zdanie – poradził mu Al.

Wokół panowała cisza przerywana jedynie ich głosami i delikatnym szmerem pracującego silnika.

– Pomyślę – odpowiedział ostrożnie Sean. Chciałby, żeby odjechali, ale wiedział, że tak się nie stanie.

Al włożył do ust papierosa, Joe podsunął zapalniczkę, z której wytrysnął niebieskawy płomyk. Przy pierwszym pociągnięciu dostał napadu kaszlu. Kiedy się uspokoił, przesłał mu szyderczy uśmieszek.

– Jesteś zarozumialcem, Irlandczyku – prowokował. – Jesteś mocny tylko w słowach. Ale jak przechodzisz do sedna, to tracisz rozpęd. Strzelasz nie celując, jak na strzelnicy w lunaparku. Co trafisz, to twoje. Mylę się, Irlandczyku? – spytał wkładając w te słowa całą swoją pogardę. – Jesteś błądzącą miną. Znaczysz mniej niż zero. Również przy fortepianie. Sądzę, że nawet gdybyś miał zdrową rękę, to nie potrafiłbyś nie tylko grać na fortepianie, ale nawet kręcić korbką katarynki. Założę się, że również z dziewczyną ci nie wychodzi, Irlandczyku. Powinna poznać prawdziwego mężczyznę.

– Możliwe – odpowiedział Sean nie zmieniając pozycji.

Swoją nadzieję na przeżycie wiązał z szaleństwem starego bossa, który łamiąc wszelkie zasady oddawał się swemu niezwykłemu rytuałowi bawiąc się woreczkiem z diamentami, podczas gdy miał tysiące sposobności usunięcia go ze swej drogi definitywnie. Jeśli o to mu chodziło. Sean miał wrażenie, że wisi nad przepaścią.

Spojrzenie młodego mężczyzny przesuwało się z niezwykłą regularnością z podskakującego woreczka z diamentami na obstawę i z powrotem, gdy niespodziewanie stary chybił, nie złapał woreczka, który upadł nieszczęśliwie na asfalt, otworzył się i kamienie rozsypały się po ulicy niby lśniące łzy. W momencie, gdy Ellis popchnięta przez niego upadla na ziemię, Sean nie wyciągając broni z kieszeni trafił dwóch goryli, którzy nie zdążyli zareagować i osunęli się jak przekłute baloniki. Później spojrzał na starego zapatrzonego ze smętnym uśmiechem w rozsypane fragmenty swojego talizmanu. Kiedy jego głowa trafiona pociskiem Seana rozpadła się, był już martwy. Życie opuściło go wcześniej, w chwili gdy pomylił się i upuścił woreczek z diamentami. Joe La Manna zrobił jedyną możliwą rzecz – ruszył z piskiem opon zostawiając na ziemi dwa trupy.

Sean pochylił się nad Ellis.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Masz dużą dziurę w płaszczu – zauważyła, jakby to była najważniejsza rzecz. Wstała i spojrzała na dwa nieruchome ciała. – Dlaczego? – spytała.

– Ich życie za moje. Nic osobistego.

– Skończysz w więzieniu?

– Nie. Jeśli zaświadczysz, że działałem w obronie własnej. Teraz jednak musimy iść. Lepiej, żeby nas tu nie widziano. Może do nas nie dotrą.

Z tyłu za nimi, na końcu zaułka, pojawiła się masywna sylwetka Arta Buchmana, policjanta związanego z klanem Latelli. Poszedł prosto do budki telefonicznej, aby przekazać natychmiast wiadomość o tym, co zaszło. Różowe światło poranka oświetliło wieżowce.

12

José odłożył słuchawkę i sprawdził godzinę na ręcznym zegarku. Była czwarta dziesięć rano. Stał chwilę przy telefonie zastanawiając się, czy należy natychmiast iść do Franka, zbudzić go i poinformować o tym, co zaszło, czy też lepiej poczekać, aż się obudzi, żeby zakomunikować mu dwie wiadomości: dobrą i złą.

Odsunął zasłony i światło poranka zalało pokój. Psy spały pod daszkiem, w głębi ogrodu. Lekki wiatr przyniósł zapach morza. José odetchnął głęboko, z ulgą. Skończyła się koszmarna noc. Był jednak szczerze zasmucony wiadomością. Bardziej bolesne będzie to dla Franka, kiedy zapozna się z wynikami śledztwa Arta Buchmana. Zdecydował, że lepiej będzie, jeśli poinformuje go o wszystkim natychmiast, i poszedł na górę. Frank nie spał, był kompletnie ubrany. Nawet zdążył się ogolić, w powietrzu unosił się zapach jego ulubionej wody kolońskiej, którą sprowadzał z Londynu, tak jak i cygara Davidoff. Miał na sobie sportowy, świetnie skrojony garnitur i sznurował sobie właśnie buty.

– Kto dzwonił? – zapytał Frank.

– Buchman.

– Wiadomości?

– Złe.

Frank podniósł głowę i utkwił spojrzenie w twarzy rozmówcy.

– Wyrzuć to – rozkazał półgłosem. – Mów.

– Tony Croce. Człowiekiem, który sprzedał cię Chinnici jest Tony Croce.

To naprawdę była zła wiadomość i Frankowi wydawało się, że słyszy wokół siebie drwiący śmiech. Zachował kamienny spokój. Tylko oczy wyrażały ból i gniew.

Tak więc Tony chciał jego śmierci. Pamiętał go jako chłopca, który dopiero co przybył do Nowego Jorku. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia lat. Natychmiast pozyskał sobie sympatię Franka swoim szczerym uśmiechem i pełnym podziwu spojrzeniem. Dumnie obnosił swoje świąteczne ubranie, niemodne, za ciasne, za małe, z przykrótkimi rękawami.

– Don Giovanni Colosimo przesyła wam pozdrowienia – zaczął przedstawiając się z powagą współziomkowi w jego fabryce aparatów radiowych Latella Radio Set. – I również to – dodał podając mu starannie zapakowaną paczuszkę. – To święcona woda z sanktuarium Madonny z Capo San Vito.

Frank docenił prezent ze stron rodzinnych. Wierzył w cudowną Madonnę. Wyciągnął rękę po prezent i Tony pocałował ją na znak poddaństwa i szacunku. I nazwał go compare, według sycylijskiego zwyczaju, który nakazuje zwracać się w ten sposób do wpływowych ludzi, od których oczekuje się pomocy i ochrony.

Frank uśmiechnął się rozbrojony naturalnością Toniego.

– Tutaj nie ma compari, chłopcze. Ale pomogę ci na tyle, na ile będę mógł. Bo szanuję mego przyjaciela Colosimo. I ponieważ dasz się lubić. I wreszcie, ponieważ wydaje mi się, że chodzisz po ziemi.

– Będę panu dozgonnie wdzięczny – przyrzekł młodzieniec.

Antonio Croce stał się Tonim i okazał się w tych trudnych latach współpracownikiem chętnym i godnym zaufania. Należało mieć się na baczności przed niedobitkami band Irlandczyków, chronionych przez współziomków w mundurach policyjnych. I przed bestialstwem przestępców włoskiego pochodzenia, którzy okradali i mordowali ludzi, w których żyłach płynęła ta sama krew. Pospolici zbrodniarze, ciemni i gotowi na wszystko za parę dolarów. Na szczęście byli też ludzie tacy jak Latella, Johnny Torrio, Albert Chinnici, Salvatore Maranzano i paru innych ludzi o szerokich i jasnych horyzontach, posiadający zdrowy rozsądek i zmysł do interesów. Oświecona elita, która zrozumiała, że pieniądze nie powinny i nie mogły pochodzić z kradzieży i rabunku, ale ze zorganizowanego biznesu. Torrio był pierwszym, który na początku lat dwudziestych zarabiał astronomiczne sumy na przemycie alkoholu w Chicago. Albert Chinnici zrobił to samo w Nowym Jorku, organizując dodatkowo loterie i sieć domów publicznych. Nie obyło się oczywiście bez rozlewu krwi. Również postęp pozostawia na swojej drodze ofiary. Były więc liczne wojny, spadło wiele głów. Ale kiedy Tony przybył z Sycylii, najgorsze mieli już za sobą. Uciekano się do przemocy tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. A interesy kwitły. Frank Latella był młodym i inteligentnym mężczyzną, Tony Croce stał się wkrótce jednym z jego zaufanych ludzi i bliskim przyjacielem. Wysubtelniał, nabrał ogłady, wzbogacił się. Było oczywiste, że zaczęła go drążyć żądza władzy, a ponieważ nie mógł jej zdobyć w krótkim czasie i o własnych siłach, zmuszony był szukać niebezpiecznych sprzymierzeńców i ostatecznych rozwiązań.

– Szkoda – skomentował Frank. – Lubiłem go. Szczerze.

Już go skreślił z listy żyjących. Wstał, włożył marynarkę i klepnął z sympatią José.

– Opowiedz mi wszystko po kolei.

– Mam również dobrą wiadomość – powiadomił go José. – Stary Albert został zlikwidowany – dodał kreśląc z papieskim namaszczeniem krzyż w powietrzu.

– Był dobry i lojalny, zanim zachorował. Szkoda, że tak skończył – skomentował Frank ze szczerym żalem.