Zszedł do holu, zapłacił rachunek i wyjechał. W południe był w Castellammare del Golfo naprzeciw willi José Vicente Dominici. Postanowił kontynuować. Gdyby dał się zastraszyć, straciłby szacunek do siebie i do swojej pracy.
W holu przyjęła go dama o wyglądzie królowej. Miała na sobie rozpinaną suknię od Valentino szaroperłowej barwy, jak jej oczy mieniące się złotem i jedwabną bluzeczkę. Czarne lakierki na wysokim obcasie dodawały lekkości jej smukłej sylwetce. Wokół niej unosił się zapach perfum Chanel.
– Czekałam na pana, panie Fawcett.
– Ja natomiast nie spodziewałem się zastać pani tutaj, pani Carr – odrzekł Mark, po czym ucałował podaną mu dłoń.
Przyglądał się jej zafascynowany, zastanawiając się jednocześnie kim jest ta kobieta, którą miał przed sobą. Zakonnicą w sukni od znanego krawca? Adwokatem Carr? Kobietą honoru klanu Latella?
– Niech pana to nie dziwi, panie Fawcett – upomniała go. – Pan jest twórcą, utalentowanym dziennikarzem. Powinien pan wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.
– Przykro mi, że panią zawiodłem. Przyjechałem tu tylko po to, aby spotkać się z José Vicente Dominicim. Nie byłem przygotowany na to efektowne powitanie.
Był zmęczony, zniechęcony, rozczarowany. Kiedy wydawało mu się, że już poznał działanie poszczególnych mechanizmów, jedno wydarzenie wywracało wszystko do góry nogami.
Nancy wzięła go poufale pod rękę i dziennikarz poczuł, tym razem bez cienia wątpliwości, ulotny, nieodparty urok jej perfum. Zauważył, choć nie mógłby przysiąc, umiejętny makijaż, który leciutko podkreślał jej dojrzałą urodę.
– Chodźmy na werandę. To najspokojniejsze miejsce w tym starym domu. Nikt nam nie będzie przeszkadzał – powiedziała Nancy prowadząc go do pomieszczenia osłoniętego wielkimi taflami szkła. Mogli z niego podziwiać piękny ogród.
Były tu bambusowe kanapki i bujane fotele. Szklarniowe rośliny zostały rozstawione w celowym nieładzie. Słońce zaglądało przez szyby dając przyjemne ciepło.
– Proszę się rozgościć – zaprosiła go Nancy wskazując mu fotel.
Mark zajął miejsce i zaczął się łagodnie kołysać.
– Czy mogę zadać pierwsze pytanie, jakie mi przychodzi do głowy? – zapytał dziennikarz.
– Ma pan wolną rękę, jak zwykle – odpowiedziała siadając z elegancją na kanapce.
– Dlaczego nosi pani tę suknię?
– Jest pan zmęczony – uniknęła odpowiedzi. – Powinien pan odpocząć.
Na twarzy Marka widać było ślady nieprzespanej nocy. Był zarośnięty, miał podkrążone oczy.
– Zanim udzielę sobie zasłużonego odpoczynku, czy zechciałaby pani powiedzieć mi co tu się dzieje? – spoglądał zdezorientowany wokół siebie.
– Czy to właśnie ja muszę to panu powiedzieć, panie Fawcett? – Nancy traktowała go niczym roztrzepanego uczniaka, który nie jest w stanie patrzeć dalej niż czubek własnego nosa.
– Stworzyli pustkę wokół mnie – wyznał. – Z Nowego Jorku zawiadamiają mnie, że wywiad ich już nie interesuje. I nakazują mi powrót każąc zapomnieć o artykule. Gianni Ricci daje nogę z całą rodziną i zostawia mi wiadomość. Radzi mi, żebym zrezygnował ze sprawy. W hotelu zastaję ten bilet lotniczy – powiedział wyciągając go i kładąc na stoliku – który jest kolejnym zaproszeniem do opuszczenia wyspy.
Nancy wzięła bilet i obejrzała go.
– Pan nie skorzystał z tego zaproszenia. Samolot do Nowego Jorku odleciał bez pana.
– Przez mój pokój przeszła banda niszczycieli – kontynuował nie słuchając jej. – Czego nie zniszczyli, zabrali ze sobą. Również taśmy nagrane w klasztorze.
– A pan jest zbulwersowany tą serią wydarzeń.
– Nic już nie rozumiem – spokój Nancy irytował go.
– A może nie chce pan zrozumieć.
Dziennikarska ciekawość i ludzki strach były jednakowo silne, czuł się przez to nieswojo, nie będąc w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji. Nancy obserwowała go niewzruszona i uśmiechnięta niczym doskonała pani domu, ale nie wyglądała na skłonną do pomocy, do wyjaśnienia jego wątpliwości.
– Wszystko zostało wymazane – podkreślił dziennikarz. – Jakbyśmy nigdy ze sobą nie rozmawiali. Rozumie pani? Ależ oczywiście – podjął po krótkiej przerwie – pani to doskonale rozumie. To ja nie potrafię odnaleźć się w tym labiryncie. Czy pani wie, o czym marzę? Chciałbym zasnąć, a po przebudzeniu stwierdzić, że był to tylko zły sen.
– Powinien pan odpocząć.
Fawcett nie słyszał jej i kontynuował.
– Ponieważ widzi pani, pani Carr – mówił dalej – prześladuje mnie, niczym złowroga przepowiednia, wspomnienie śmierci Nathalie Goodman. A w nocy przypomniało mi się stwierdzenie jednego z ojców chrzestnych Cosa Nostra: „Kto wsadza nos w sprawy mafii, nie żyje wystarczająco długo, by móc poznać do końca jej tajemnice.”
Nancy przyjęła uprzejmą, nieco ironiczną pozę kobiety światowej.
– Kto wysłuchał śpiewu syren, nie powróci cały i zdrów do Itaki – powiedziała.
– Więc potwierdza pani?
– To tylko szkolne wspomnienie. Nic więcej.
– Jestem więc aż tak daleki od prawdy? Czy ścigam upiory, czy też potykam się o rzeczywistość, która mnie zniszczy? Jaka jest moja sytuacja, pani Carr?
– Niech mnie pan nie nazywa panią Carr – odrzekła zdecydowanie. – Rozwiodłam się z profesorem Taylorem Carr cztery lata temu. Potem złożyłam śluby. A teraz jestem siostrą pod każdym względem. Nawet w tym stroju. Wie pan, możemy je nosić, kiedy okoliczności tego wymagają.
– A więc, siostro Anno, czy mogę wiedzieć, co się dzieje? Może Nearco Latella przeszedł do ataku? – wydawało mu się to prawdopodobne. – Syn Franka, usunięty z organizacji, zesłany na Sycylię, mógłby próbować odzyskać utraconą pozycję? – nie był o tym zbytnio przekonany.
– Nearco jest nieszkodliwym, znudzonym starszym panem. – zaprzeczyła Nancy. – Od śmierci żony przestał nawet nastawać na cnotę pokojówek. Junior po śmierci starego Franka nieraz namawiał go do powrotu do Ameryki. On jednak urządził się w Agrigento i nie chce się stamtąd ruszyć.
– Więc może młody Albert La Manna ruszył do boju? – próbował zgadywać, gdyż czuł potrzebę ustalenia, kto jest odpowiedzialny za ostatnie ataki. – Mam rację?
– No comments.
– Wnuk Alberta Chinnici, syn Joe La Manny, postanowił wydać pani bitwę. Chciała pani zostać syndykiem, a on pani w tym przeszkodził. A teraz wie, że pani rozmawiała ze mną i chce nas obydwoje usunąć. Mam rację? Czy mam mówić dalej?
– Nie mogę panu zabronić.
– W takim razie to prawda. Pani poczuła się zagrożona i schowała się pod skrzydła José Vicente.
Nancy uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Jakiż jest pan daleki od prawdy, panie Fawcett – wytrąciła go z równowagi. – Młody La Manna, jak go pan nazywa, jest teraz dojrzałym mężczyzną. Prowadzi ośrodek dla niepełnosprawnych. Pomaga mu w tym żona Brenda i starszy syn Ron. Nie, panie Fawcett, pan naprawdę idzie złym tropem. Nie ma już rywalizacji między klanami. Bo nie ma już rodzin.
– W wywiadzie udzielonym Nathalie Goodman utrzymuje jednak pani, że mafia istnieje. Więc mafia jest, czy też wymyśliłem ją sobie? – chciał wyjaśnienia, które można by zweryfikować.
Nancy przyjęła postawę nauczycielki zmuszonej streścić nierozgarniętemu uczniowi całą myśl za pomocą przykładów.
– Mafia istnieje, panie Fawcett. Jest tak silna jak nigdy przedtem. Jest lepiej przygotowana do walk i jest bardziej niebezpieczna i podstępna, gdyż kryje się pod płaszczykiem legalnej działalności. Mafia jest w polityce, w magistracie, w policji. Mafia jest w pokoju z przyciskami. Wkroczyła do banków i międzynarodowych spółek. Jest odpowiedzialna za wstrząsy na giełdzie. Również w wojnach jest mafia – Nancy przerwała na chwilę, później podjęła. – Capone, Luciano, Chinnici, La Manna, Latella, słynni ojcowie chrzestni mieli o wiele mniejszą władzę, niż się im przypisywało.
– Należeli do kasy zapomogowej? – zareagował Mark. – Stowarzyszenia wzajemnej pomocy?
– Och, nie. Zabijali, obrażali, tyranizowali, ciągnęli zyski. Ale w końcu byli tylko narzędziem w rękach kogoś, kto był ponad nimi i prowadził tę grę. Jako adwokat i również jako deputowana pomogłam niektórym z nich. Ale nigdy nie znieważyłam słabszego, nie wykorzystałam biednego, nigdy nie zachęcałam do prostytucji, nigdy nie podałam dziecku narkotyku. Przeciwnie, zawsze walczyłam z tym zjawiskiem.
– To zwyczajowy kodeks honorowy mafii? – zareplikował ironicznie dziennikarz.
– Może pan to nazwać, jak pan chce – odpowiedziała spokojnie Nancy. – Potem zdarzyło się coś nieoczekiwanego – kontynuowała ciszej. – Zawsze jest jakiś przypadek, fatum lub los, jeśli pan woli. To był przerażający wybuch. Wyszłam z tego rozbita – wyszeptała. – Straciłam wiele, ale nie utraciłam chęci życia. Tyle, że nie mogłam udawać, że nic się nie stało. Musiałam zamknąć jeden rozdział i zacząć drugi. I tak najpierw się rozwiodłam, później wstąpiłam do klasztoru.
– To nieprzewidziane wydarzenie, o którym pani mówiła, skłoniło panią do rozwodu?
– Właśnie tak.
– Żeby pani mąż, osoba bez skazy, nie został zamieszany w ewentualny skandal?
– W pewnym sensie.
– I wciąż to samo, nieprzewidziane wydarzenie lub przyczyny od niego zależne sprowadziły dzisiaj panią do willi José Vicente?