Podniósł jej dłoń do twarzy tak, by poczuła satynową gładkość własnej skóry. Rachel z wielkim trudem oddychała. Czuła, że drży pod wpływem narastającego w niej napięcia. Bezwiednie zamknęła oczy.
– A teraz z pewnością odczujesz różnicę… – Nieoczekiwanie przyłożył obie jej dłonie do swej twarzy tak mocno, że poczuła pod palcami kłujący zarost na jego szczęce.
Pragnęła go dotknąć od pierwszej chwili, gdy go poznała. Teraz całkiem niespodzianie ziściło się jej marzenie. Powoli traciła poczucie rzeczywistości, przerażona słabością, która ją obezwładniła.
– Musisz przyznać, że dotykając mnie, odczuwasz całkiem coś innego… – odezwał się głosem miękkim jak jedwab. – Czy możesz, patrząc mi prosto w oczy, zaprzeczyć, że Bóg naraża mężczyzn na znacznie poważniejsze pokusy?
Pochylił się ku niej i przez chwilę z drżeniem serca myślała, że weźmie ją w objęcia, on jednak tylko lekko nią potrząsnął. Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy płonące dziwnym, intensywnym światłem.
– Czekam na odpowiedź – powiedział z pewnością siebie, która podziałała jej na nerwy.
Czyż naprawdę myśli, że udało mu się przekonać ją do swego punktu widzenia? To była oczywista prawda, że kobieta różni się od mężczyzny jak dzień od nocy. Ale czy senor de Riano nie wiedział, że jego doskonale zbudowana męska sylwetka, muskularne ciało, szlachetne rysy twarzy, dumne czoło… że wszystko to było równie pociągające? Tak bardzo pociągające, że miała nieodpartą ochotę porzucić wszelką dumę i zrobić jakiś czuły gest w jego kierunku – gest, którego później szczerze by żałowała…
Gwałtownie oderwała się od Vincente de Riano, a potem nieoczekiwanie wsiadła na Paquitę i odjechała. Czuła, że musi uciec jak najdalej od tego mężczyzny.
Słyszała, że woła za nią, ale nawet nie odwróciła głowy. Całkiem zapomniała o lunchu, który mieli zjeść na szczycie wzgórza.
Najpierw pomyślała, że to z powodu grzmotu Paquita nerwowo podskoczyła i puściła się w dół wzgórza w szalonym galopie. Po chwili jednak dotarł jej uszu tętent potężnych kopyt ścigającego ją ogiera. Senor de Riano z szybkością błyskawicy wyprzedził ją, chwycił jej wodze i zmusił Paquitę najpierw do kłusa, a potem do stępa. Rachel poprzez rzedniejące drzewa widziała asfaltową drogę – znak, że byli blisko stajni.
– Madre de Dios, Rachel! – zaklął zbielałymi wargami. – Co w ciebie wstąpiło? Czy nie widziałaś, że Paquita galopuje prosto na drogę? Za chwilę mógł ją spłoszyć jakiś samochód!
Rachel miała tak ściśnięte gardło, że z trudem oddychała.
– Przepraszam… – wyjąkała. – Nie pomyślałam o tym…
– Zostań jeszcze na moment w siodle, tam będziesz bezpieczniejsza. – Lekko zeskoczył z konia. – Muszę obejrzeć kopyto Kalifa. Dziwnie oszczędza lewą nogę, myślę, że coś go uwiera.
Ogromny ogier parskał i tańczył w miejscu, a Vincente de Riano przemawiał doń przez chwilę pieszczotliwie, potem zaś ostrożnie podniósł jego nogę, żeby obejrzeć kopyto.
Rachel chciała spytać, czy coś znalazł, ale nie ośmieliła się zakłócić jego koncentracji. Siedziała więc w kompletnym milczeniu, gdy nagle głośny dźwięk klaksonu przejeżdżającego samochodu rozdarł ciszę.
Jak w przerażającym koszmarze zobaczyła, że Kalif wierzgnął i mocnym kopnięciem powalił seńora de Riano na ziemię.
– Vincente! – krzyknęła rozpaczliwie i zapominając o własnym bezpieczeństwie, zeskoczyła z konia i podbiegła do ogiera, który przebierał teraz nerwowo kopytami i ze skruchą obwąchiwał swego pana.
Rachel uklękła i ujęła w trzęsące się dłonie głowę Vincente. Niestety, nie poruszał się. Cienka strużka krwi sączyła się po jego czole i spływała aż na policzek.
– Vincente… – powtórzyła. – Mój kochany… – Gładziła go po twarzy, modląc się w duchu, by otworzył oczy, ale on nadal leżał nieprzytomny. – Nie umieraj, proszę – błagała.
Ogier instynktownie wyczuł, że stało się coś złego. Pochylił łeb i trącał swego pana, jakby chciał przywrócić go do przytomności.
Rachel nie zastanawiała się ani chwili dłużej. Wskoczyła na Paquitę i ruszyła galopem przed siebie. Po kilku minutach, gdy już dojrzała zarysy stajni, zaczęła głośno krzyczeć o pomoc.
Prawie natychmiast pojawiło się na dziedzińcu kilku pracowników, niektórzy już na osiodłanych koniach. Chwilę później cała grupa z Rachel na czele pędziła co koń wyskoczy do miejsca, w którym wydarzył się wypadek.
Vincente de Riano nadal leżał nieprzytomny. Jego twarz miała barwę popiołu. Rachel płakała w głos, raz po raz wycierając łzy cieknące jej po policzkach. Nie mogła oprzeć się myśli, że opłakuje zmarłego.
Jeden z mężczyzn ostrożnie podniósł seńora de Riano z ziemi i przytroczył jego ciało do siodła. Gdy wyruszyli w drogę powrotną, Rachel miała wrażenie, że jedzie w żałobnym orszaku. Nie mogła oderwać oczu zamglonych łzami od bladej twarzy Vincente.
Gdy wjeżdżali na teren posiadłości, senor de Riano nagle zamrugał oczami, jakby powoli odzyskiwał przytomność. Otworzył je szeroko i natychmiast poszukał wzrokiem Rachel. Patrzył na nią przez chwilę w dziwnym skupieniu. Gdy podjechali pod dom, na tylnym dziedzińcu oczekiwała ich gospodyni oraz gromadka służby. Vincente de Riano chwiejnie, ale o własnych siłach stanął na nogi i odmówiwszy pomocy, kulejąc, wszedł do domu.
Na twarzach stajennych i reszty służby odmalowała się ulga. Rachel modliła się w duchu, dziękując Bogu, że wysłuchał jej próśb, a gdy wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków, ona również wbiegła do domu i popędziła na górę do pokoju Luisy.
Godziny popołudniowe i wieczorne mijały przeraźliwie wolno, Vincente de Riano nawet nie zajrzał do pokoju dziecinnego. Rachel, trawiona coraz większym niepokojem, postanowiła zagadnąć pokojówkę, gdy ta przyniosła na górę butelkę z mlekiem dla Luisy.
Catana z wyrazem lęku na twarzy wyjaśniła, że senor od czasu wypadku w ogóle nie opuścił swego pokoju, co więcej, zabronił gospodyni wezwać lekarza i przykazał nikogo nie wpuszczać do środka.
Jakiż był uparty! I jaki dumny… – pomyślała Rachel z pewnego rodzaju podziwem, który zaczynał wzbierać w jej sercu. Przypomniała sobie nagle słowa Carmen, że Sharom była jedyną osobą wśród pracowników, której nie udało mu się zastraszyć…
Położyła Luisę do łóżka i pod wpływem nagłego impulsu pobiegła do swego pokoju, aby włożyć przynajmniej sandały. Nie miała czasu się przebierać. Musiała jak najszybciej zobaczyć seńora de Riano!
W samej koszuli nocnej i szlafroku, z rozpuszczonymi włosami, zbiegła lekko jak ptak w dół po marmurowych schodach, a potem, polegając jedynie na swym instynkcie, pokonała labirynt korytarzy i schodów, by znaleźć się wreszcie w drugim skrzydle budynku, który w istocie przypominał jakiś wykwintny pałac wschodniego szejka.
Gdziekolwiek rzuciła okiem, widziała przepięknie kwitnące rośliny, a balsamiczna woń róż i jaśminów przesycała powietrze i oszałamiała zmysły. Ta charakterystyczna mieszanka barw i zapachów już zawsze kojarzyć się jej będzie z Hiszpanią… Wspomnienie tego bajkowego domu i jego ciemnowłosego gospodarza zabierze ze sobą do Nowego Jorku i pielęgnować będzie w duszy aż do końca swych dni…
Boże, błagam, nie pozwól, by stało mu się coś złego! – modliła się żarliwie, podążając długim korytarzem ku masywnym podwójnym drzwiom, przed którymi stała stara gospodyni, załamując ręce w odwiecznym geście rozpaczy.
Rachel doskonale potrafiła zrozumieć odczucia starej kobiety. Poznała już dwa domostwa seńora de Riano i wiedziała, że cała służba, wszyscy pracownicy, darzyli swego patrona szczerą miłością i ogromnym szacunkiem. Wiedziała również, że szlachetna duma seńora de Riano nie pozwalała mu zdradzić najmniejszej słabości przed ludźmi, których kochał. Ona jednak nie należała przecież ani do jego rodziny, ani do jego stałych pracowników i w dodatku, jak sądziła, nie cieszyła się w jego oczach szczególnym szacunkiem. Nie zważała więc, co sobie pomyśli i jak zareaguje na ofertę pomocy z jej strony.