– Po tym, co się wydarzyło, trudno, bym cię zatrzymywał… Zabrzmi to w mych ustach być może zuchwale, ale muszę ci wyznać, że jesteś pierwszą kobietą, której zapragnąłem, i której nie udało mi się zdobyć.
Vincente de Riano, jak widać, należy do mężczyzn, którzy wszystko potrafią wykręcić na swoją korzyść, pomyślała z gniewem. Z pewnością wcieli się za chwilę w rolę okrutnie pokrzywdzonego, a ją obarczy poczuciem winy za całe zajście. Och, musiał przecież wiedzieć, dlaczego uciekła z jego ramion! Nie powiedział ani jednego słowa o miłości! Ani jednego!
– Nie będę cię zatrzymywał, seńorita – powtórzył z naciskiem. – Pozwól, że sam odwiozę cię na lotnisko.
– Gdzie jest Felipe?
– Felipe ma wolny dzień.
– W takim razie poproszę Jorge. – Rachel z ledwością łapała oddech. – Nie powinieneś prowadzić samochodu. Ostatniej nocy…
– Basta! – przerwał jej brutalnie. – Nie będziemy już wracać do tematu ostatniej nocy.
– Powtarzam, że nie możesz w takim stanie prowadzić! – wybuchła i wreszcie ośmieliła się spojrzeć mu w twarz.
Oczy miał nadal podkrążone. Usta wykrzywiał mu teraz złośliwy grymas. Mimo że na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka osłabionego chorobą, biła od niego jakaś wewnętrzna siła i energia. Zauważyła, że koszulę w oliwkowym odcieniu miał niedbale wsuniętą w dżinsy, które opinały mu biodra jak doskonale dopasowany futerał.
Dawno temu, kiedy była jeszcze nastolatką, Rachel stała wraz z przyjaciółmi bardzo blisko płonącego budynku. Żar buchających płomieni zmusił wszystkich do wycofania.
Stojąc teraz tak blisko Vincente, czuła się podobnie. Miała wrażenie, że liżą ją języki ognia i przypiekają kawałek po kawałku, aż w końcu całe jej ciało zamieni się w jedną płonącą pochodnię.
– Czyżbyś tak się spieszyła, że nie możesz nawet zjeść ze mną śniadania?
Nie czekając na przyzwolenie, odebrał od niej bagaże i postawił je z boku, po czym bezceremonialnie chwycił ją za łokieć i poprowadził na patio.
Powietrze było ciepłe, przesycone zapachem róż, ale nie tak upalne i duszne jak po południu..
– Musimy załatwić jeszcze sprawę twego wynagrodzenia – wyjaśnił, prowadząc ją do stolika. – Podaj mi numer swego nowojorskiego konta, a dopilnuję, by pieniądze zostały tam natychmiast przelane.
– Nie wezmę od ciebie pieniędzy!
Wymówiła te zapalczywe słowa w momencie, gdy przy stoliku pojawiła się pokojówka z tacą. Dziewczyna zawahała się i dopiero gdy Vincente de Riano nakazująco skinął głową, zaczęła ustawiać na stoliku talerze z bułkami, owocami i kawę. Ledwie skończyła układać sztućce, uciekła jak spłoszony ptak.
Rachel wciągnęła głęboko powietrze w płuca, nim przemówiła.
– Ofiarowałeś mi mieszkanie i utrzymanie podczas mojego pobytu w Hiszpanii – wyjaśniła. – Co więcej, miałam możliwość poznania mojej małej bratanicy. W żadnym razie nie chcę twoich pieniędzy… To ja powinnam być ci wdzięczna.
– Mimo wszystko przekażę ci te pieniądze. Moi prawnicy ustalą twój adres, skoro sama nie chcesz go podać.
– I tak nie zrobię z tych pieniędzy użytku! – rzuciła ostro.
– Do licha! – zaklął pod nosem, ze złością rzucił serwetkę na stół i uniósł się na krześle tak gwałtownie, że rozlał gorącą kawę. Rachel wykrzywiła twarz z bólu, ponieważ kilka kropel wrzątku poparzyło jej ramię.
– Madre de Dios! – znów zaklął, tym razem zły na siebie.
Chwycił serwetkę i zmoczył ją w stojącej w pobliżu konewce, po czym zaczął troskliwie przykładać ją do gołego ramienia Rachel.
– Przysięgam, nie chciałem zrobić ci krzywdy, pequena - wyznał ze skruchą.
– To była moja wina… – wyszeptała, onieśmielona. – Przykro mi, że cię obraziłam.
– To prawda, że znalazłaś sposób na wbijanie kolców w moją skórę. Ranisz mnie tak często…
A ty sądzisz, że mnie nie ranisz? – pomyślała z wielkim bólem w sercu.
Vincente ukląkł i znów przyłożył zimną serwetkę do jej ramienia. Patrzyła na jego pochyloną głowę o bujnych, czarnych włosach i wspominała tę chwilę, gdy wczepiała się w nie palcami. To przecież było tak niedawno… Dzisiejszej nocy. Teraz również pragnęła go dotknąć. Zamknęła mocno oczy, a dłonie zacisnęła w pięści, by się nie poruszyć, by nie krzyczeć o swej miłości, by nie zacząć go błagać…
– Rachel?
Głos Carmen dotarł do niej jak przez sen.
– Tio, czy coś się stało?
Rachel, zażenowana, wyrwała ramię z jego dłoni i skoczyła na równe nogi. W ferworze potrąciła krzesło i niechybnie by upadło, gdyby nie refleks gospodarza.
– Nic mi nie jest – wyjaśniła pospiesznie, zastanawiając się gorączkowo, dlaczego Vincente milczy jak zaklęty. Nerwowo odwróciła się do Carmen. – Kawa rozla…
Nie dokończyła, ponieważ Carmen nie zjawiła się na patio sama.
U jej boku stał mężczyzna, obejmując ją w pasie – mężczyzna prawie tak wysoki jak Vincente, szeroki w barach, z głową przyozdobioną gęstymi, złotymi włosami. Gdyby nie te włosy, pewnie by go nie poznała.
Przypatrywali się sobie dłuższą chwilę w milczeniu, jakby dopatrując się podobieństw i rejestrując różnice. Nie wiadomo, czyje oczy pierwsze napełniły się łzami.
– Brian!
Podbiegła ku jego wyciągniętym ramionom.
– Spanky! – Na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc, wypowiedział to pieszczotliwe imię, obracając ją w kółko i w kółko.
A więc nie zapomniał…
I nagle, jakby zerwała się tama. Łzy płynęły po policzkach Rachel strumieniami, bezwstydnie obnażając jej głęboko skrywane uczucia, brat zaś kołysał ją w swych opiekuńczych ramionach. Gdy wreszcie oderwali się od siebie, Brian przemówił zduszonym głosem:
– Jesteś taka piękna! I jakże wyrosłaś…
– A ty i Carmen tworzycie taką piękną parę… – odwdzięczyła mu się, z trudem dobywając głos. – A wasza córka będzie najpiękniejszą dziewczyną w Andaluzji!
Oczy Briana zajaśniały niebieskim światłem.
– Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem. – To chyba dlatego, że jest podobna do ciebie… – Nagle spoważniał, a na jego młodej twarzy pojawił się wyraz zmęczenia. Westchnął ciężko, a potem powiedział: – Zawsze chciałem wrócić, Spanky. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Czy wybaczysz mi mój wyjazd? Zawsze chciałem wrócić, ale ból…
– Nie musisz mi niczego tłumaczyć – przerwała. – Wiem wszystko i rozumiem. Przez te sześć lat też przeszłam piekło… Poszukiwałam namiastki rodziny, zajmując się dziećmi innych ludzi… Nie proś mnie o przebaczenie. Lepiej podziękujmy Bogu, że się wreszcie odnaleźliśmy.
– Carmen powiedziała mi o matce… – Głos mu się załamał. – Och, już za późno, bym cokolwiek naprawił… – Cały drżał jak w febrze i Rachel próbowała go pocieszyć.
– Nie zapominaj, że to ona prosiła cię o wybaczenie – przemówiła czułym, łagodnym tonem. – Jestem pewna, że jeśli nas teraz widzi, jest bardzo szczęśliwa.
– Och, Boże, gdybym mógł w to uwierzyć!
– Uwierz, Brianie… To prawda. Wszystko, co powinieneś teraz zrobić, by nasza matka nadal się uśmiechała, to kochać Carmen i Luisę do końca swych dni.
– To żaden problem. – Ścisnął ją tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Dopiero po dłuższej chwili wypuścił ją ze swych ramion i podszedł do Carmen.
Vincente de Riano stał nieco z boku, przyglądając się im z niezgłębionym wyrazem swych inteligentnych oczu. Jeśli nadal odczuwał ból w skroniach lub cierpiał na zawroty głowy, niczego nie dawał po sobie poznać. Widocznie ta jego sławna hiszpańska duma mu na to nie pozwala, pomyślała Rachel z goryczą w sercu.