Выбрать главу

Boris Akunin

Kochanek Śmierci

Любовник смерти

Z rosyjskiego przełożyła Elżbieta Rawska

Jak Sieńka po raz pierwszy zobaczył Śmierć

Z początku oczywiście tak jej nie nazywano, tylko zwyczajnie, imieniem Małania albo może Agrypina. Nazwisko też miała. No bo jakżeby inaczej? To Żuczek, który biega po podwórku, nie ma nazwiska, ale człowiek musi je mieć, po to przecie jest człowiekiem.

Kiedy jednak Sieńka Skorik zobaczył ją po raz pierwszy, nosiła już to przezwisko. Nikt o niej inaczej nie mówił, nie pamiętano jej imienia ani nazwiska.

A oto jak było.

Siedzieli z chłopakami na ławeczce przed sklepem kolonialnym Dieriugina. Palili i pletli, co ślina na język przyniesie.

Nagle zajeżdża kabriolet: na gumach, złociste szprychy, górą żółta skóra. I wysiada z niego dziewczyna, jakiej Sieńka jeszcze nigdy nie widział, nawet na Kuźnieckim moście, nawet na placu Czerwonym podczas cerkiewnych świąt. Chociaż nie, nie dziewczyna, panienka, a właściwie panna. Czarne włosy upięte w koronę, na ramiona narzucona jedwabna kwiecista chusta, mieniąca się kolorami, suknia też z jedwabiu, ale nie odzienie wszak jest ważne. Twarz… Twarz miała taką, że… słów brak, żeby to opisać. Popatrzy człowiek i mało nie zemdleje z wrażenia. No i z Sieńka właśnie tak było.

– Co to za damulka? – zapytał i żeby nie dać nic po sobie poznać, splunął przez zęby na bok (a pluł najdalej ze wszystkich, na sążeń – był szczerbaty, co ułatwiało sprawę).

Procha na to: od razu widać, żeś ty, Skorik, przystał do nas niedawno. (Fakt, Sieńka na Chitrowce dopiero się zadomawiał, nie dalej jak dwa tygodnie temu dał drapaka z Suchariewki). Sam jesteś damulka, powiada. Przecież to Śmierć!

Sieńka nie od razu się zorientował, o co chodzi z tą śmiercią. Pomyślał: to takie powiedzonko Prochy – piękna, że skonać można na jej widok…

I prawda – piękna była, aż trudno oczy oderwać. Czoło wysokie, jasne. Brwi wygięte w łuk, biała cera, wargi pąsowe, a oczy! Och, co za oczy! Sieńka widział takie na Końskim Targu, u koni rasy turkiestańskiej – ogromne, wilgotne, połyskujące. Tylko że ta panna, co wysiadła z kabrioletu, miała oczy jeszcze piękniejsze.

Patrzy Sieńka na to cudowne zjawisko, powiekami mruga, aż Michejka Puchacz strącił okruszynę tytoniu z wargi i poczęstował Sieńkę kuksańcem: ty, Skorik, powiada, gap się, ale znaj granice. Bo ci Książę uszy obetnie i każe zjeść, tak jak kiedyś handlarzowi koni z Wołokołamska. Tamten też się na Śmierć zagapił. I doigrał się.

A Sieńka i tym razem nie skumał, co z tą śmiercią – zbyt zaintrygowały go owe uszy.

– I co ten handlarz, zeżarł je? – zdumiał się. – Ja bym tam za Boga nie…

Procha łyknął piwa z butelki. Zeżarłbyś, mówi. Gdyby Książę cię ładnie poprosił, po dobremu, zszamałbyś, aż miło, i jeszcze „dziękuję” powiedział. Handlarz jedno ucho żuł, żuł, ale nie mógł przełknąć, no to Książę odciął mu drugie i zaczął pchać do gęby, a żeby tamten się pospieszył, dźgał go jeszcze nożem w brzuch. Potem handlarzowi cały łeb spuchł, podszedł ropą. Kwękał koniarz parę dni, aż w końcu wykitował, nie wrócił do swego Wołokołamska. Tak to już jest u nas, na Chitrowce. Zakarbuj to sobie, Skorik, w pamięci.

O Księciu Sieńka oczywiście słyszał, choć obijał się tu dopiero od niedawna. Kto zresztą o nim nie słyszał? Toż to najgroźniejszy rabuś i bandyta, słynny na całą Moskwę. Na targowiskach o nim mówią, w gazetach piszą. Policja na niego poluje, ale ręce ma za krótkie. Chitrowka swojaka nie wyda – wszyscy tu dobrze wiedzą, jaki los czeka zdrajców.

Ale, tak czy siak, własnego ucha bym nie zeżarł, pomyślał Sieńka. Wolałbym już zginąć od noża.

– A ona to kto, Księcia kobita czy jak? – zapytał o urodziwą pannę, tak sobie, z ciekawości. Postanowił w duchu, że więcej nie będzie na nią patrzył, to zbyt niebezpieczne. Zresztą już jej nie było, weszła do sklepu.

„Sy jak”, przedrzeźnił go Procha (z powodu wybitego zęba Sieńka trochę seplenił). Samżeś, powiada, kobita.

Jeżeli na Suchariewce ktoś chłopaka nazwał kobitą, dostawał bezlitosny wycisk, i Sieńka już się przymierzał, żeby trzasnąć Prochę w kościstą gębę, ale rozmyślił się. Po pierwsze, może tu u nich, na Chitrowce, panują inne obyczaje i Procha nie chciał go obrazić. Po drugie, kawał z niego chłopa, nie wiadomo, kto bardziej by oberwał w razie bójki. A po trzecie, Sieńka okropnie chciał się dowiedzieć wszystkiego o tej dziewczynie.

Procha z początku się ociągał, ale w końcu zaczął opowiadać.

Mieszkała, jak należy, u ojca i matki, w Dobrej Słobodzie czy na Razgulaju, słowem, gdzieś w tamtych stronach. Wyrosła na prawdziwą piękność, postawną, zgrabną, od chętnych do żeniaczki trudno się było opędzić. No i wyswatano ją, kiedy przyszła pora. Jechali z narzeczonym do ślubu, do cerkwi, saniami, kiedy nagle dwa wielkie czarne psiska przebiegły im drogę. Gdyby się wtedy połapali i zmówili modlitwę, pewnie inaczej by się wszystko potoczyło. Albo gdyby przeżegnali się krzyżem świętym. Ale jakoś na to nie wpadli, a może nie zdążyli. Konie przestraszyły się czarnych psów, poniosły i na zakręcie buch! – z wysokiego brzegu spadły do Jauzy. Narzeczony zabił się na miejscu, woźnica utonął, a dziewczyna wyszła z tego bez jednego draśnięcia.

Ale cóż, różnie bywa. Na pogrzebie chłopaka narzeczona szła za trumną. Rozpaczała strasznie – podobno bardzo go kochała. A kiedy kondukt znalazł się na moście, naprzeciwko miejsca, gdzie doszło do wypadku, dziewczyna nagle jak nie krzyknie: żegnaj, ludu chrześcijański! I skoczyła przez barierkę do wody. Poprzedniego dnia chwycił tęgi mróz, rzekę ścięło lodem, tak że nieszczęsna musiałaby sobie niechybnie roztrzaskać głowę albo skręcić kark. Tymczasem nic takiego się nie stało. Trafiła prosto w miejsce ledwie z wierzchu zaciągnięte cienką warstewką lodu, przyprószoną śniegiem, i zniknęła w wodzie.

Wszyscy myśleli, że się utopiła. Biegają, wymachują rękami. A topielicę nurt wlókł pod lodem z pół setki sążni i wyrzucił ją u przerębli, gdzie baby prały bieliznę.

Zahaczyli dziewczynę bosakiem czy jakimś kijem i wyciągnęli na brzeg. Wyglądała jak martwa, biała, bez kropli krwi, ale poleżała trochę, rozgrzała się i znów – jakby nigdy nic. Żywiuteńka.

Właśnie za tę kocią żywotność ludzie przezwali ją Żywa; inni mówili: Nieśmiertelna, ale to jeszcze nie był ostatni jej przydomek. Potem się zmienił na inny.

Minął rok, może półtora, i rodzice znowu postanowili ją wydać za mąż. Dziewczyna rozkwitła jeszcze piękniej. Przysłał swaty pewien kupiec, niemłody, ale bardzo bogaty. Żywej było wszystko jedno – kupiec to kupiec, bez różnicy. Ci, co ją wtedy znali, powiadają, że bardzo tęskniła za swoim ukochanym – tym, który zginął.

I co się dzieje? Nowy narzeczony dzień przed ślubem, w cerkwi podczas jutrzni, nagle zachrypiał, zatrzepotał rękami – i obalił się na bok. Wierzgnął nogą, zarzęził parę razy i oddał ducha Bogu. Szlag go trafił.

Po tym wypadku dziewczyna już słyszeć nie chciała o wyjściu za mąż i wkrótce potem uciekła z domu rodziców z pewnym oficerem. Zamieszkała u niego na Arbacie jak jaka królowa; ubierała się po pańsku, do ojca i matki przyjeżdżała w odwiedziny lakierowanym powozem, z koronkową parasolką w ręce. Oficer nie mógł się z nią ożenić, bo nie miał na to ojcowskiego błogosławieństwa, ale świata poza dziewczyną nie widział, kochał ją do szaleństwa.

Jednak tego trzeciego także przywiodła do zguby. Był krzepkim i hożym młodzieńcem, jak to się mówi, krew z mlekiem, a wystarczyło, że z nią trochę pożył – i zaczął mizernieć. Zrobił się blady, słabowity, nogi nie chciały go nosić. Doktorzy cuda z nim wyprawiali. I do wód, i za granicę biedaka wysyłali, ale wszystko na nic. Mówili, że jakiś rak go toczy i całe wnętrzności mu przeżarł.