Выбрать главу

– No cóż, wasza wielmożność… – Budnikow westchnął. – Miłość już taka jest. Jednego czyni aniołem, drugiego diabłem. A ja… Zamieniłbym się w samego Szatana, byleby tylko ona była moja…

– Łajdak! – wybuchnął prystaw. – Nikczemne bydlę! I jeszcze ma czelność mówić o miłości! A za moimi plecami… Poczekaj, pójdziesz na katorgę!

Budnikow rzucił ostro:

– Milcz, kurduplu! Jeszcześ nie zrozumiał, do czego jego wielmożność zmierzają?

Pułkownikowi dech zaparło z wściekłości.

– Kurd…?! – Nie dokończył, dławił się słowami. – „Zmierzają”? Co masz na myśli?

– Erast Pietrowicz też się zakochał w Śmierci, wpadł po same uszy – wyjaśnił mu podwładny jak nierozumnemu dziecku. – I wykombinował, że stąd, z tej piwnicy, tylko jeden z nas wszystkich wyjdzie żywy – on sam. I słusznie, bo z jego wielmożności mądry człek. Ma rację. Pięciu tu padnie trupem, a jeden opuści to miejsce z olbrzymim bogactwem. Śmierć też mu się dostanie. Tyle że jeszcze zobaczymy, kto to będzie.

Sieńka słuchał i myślał: prawdę mówi, ścierwo, prawdę mówi! Po to właśnie pan Nameless zebrał tu tych złoczyńców, żeby ich święta ziemia dłużej nie nosiła. Trzeba ją od nich uwolnić. Jak również pewną osobę, która nie powinna była tego wszystkiego usłyszeć. Pierś jej aż faluje ze wzburzenia.

Ujął Śmierć za ramię, co miało znaczyć: chodźmy stąd, lepiej się od nich trzymać jak najdalej.

I wtedy wypadki potoczyły się z szybkością błyskawicy.

Przy słowach „jeszcze zobaczymy” Budnik walnął prystawa pięściami w nadgarstki, tak że oba rewolwery wypadły mu z rąk na kamienną posadzkę.

W tej samej chwili Oczko wyszarpnął z rękawa nóż, Wampir i Książę rewolwery, a policjant schylił się i podniósł jeden z tych, które upuścił Sołncew, po czym skierował lufę w stronę Erasta Pietrowicza.

Jak Sieńka kręcił głową

(ciąg dalszy)

Sieńka zamknął oczy i zatkał uszy, żeby nie ogłuchnąć od spodziewanego huku. Czekał pięć sekund, ale strzał nie padł. Wtedy chłopak otworzył jedno oko.

I ujrzał obraz niczym z baśni o zaczarowanym królestwie, w którym wszyscy mieszkańcy nagle usnęli, zastygając w pół gestu i słowa.

Książę celował z rewolweru w Oczko, który w groźnie wzniesionej dłoni trzymał nóż; pułkownik zdołał podnieść jeden ze swoich „coltów”, jak je nazwał pan Nameless, i mierzył w Wampira; ten z kolei w prystawa; Budnikow trzymał na muszce inżyniera, który jedyny był nieuzbrojony – stał spokojnie z rękami na piersi. Nikt się nie poruszał, tak że wszyscy zebrani przypominali nie tylko mieszkańców zaczarowanego królestwa, lecz także grupę pozującą do zbiorowej fotografii.

– Że też pan, wasza wielmożność, na takie poważne rendez-vous wybrał się bez pistoletu? – Budnikow pokiwał głową nad lekkomyślnością inżyniera, jakby mu współczuł. – Za bardzo jest pan pewny siebie. A przecież Pismo Święte mówi, że „będą zawstydzeni pyszni”. I co pan teraz zrobi?

– Pewny siebie, ale nie głupi, i wy, Budnikow, powinniście o tym wiedzieć. Jeśli przyszedłem bez broni, to znaczy, że istnieje po temu jakiś powód. – Erast Pietrowicz podniósł głos: – Panowie, przestańcie się straszyć nawzajem! Operacja przebiega zgodnie z planem i za chwilę osiągnie moment kulminacyjny. Ale najpierw jedno niezbędne wyjaśnienie. Czy zdajecie sobie sprawę, że jesteście członkami swego rodzaju klubu? Klubu, który należałoby nazwać „kochankowie Śmierci”? Nie dziwiło panów, dlaczego ta najpiękniejsza i najbardziej niezwykła z kobiet spogląda na was łaskawym okiem mimo waszych, delikatnie mówiąc, wątpliwych z-zalet?

Słysząc te słowa, Książę, Wampir, Oczko i nawet pułkownik zwrócili głowy w stronę mówiącego, a Śmierć wzdrygnęła się.

Pan Nameless z zadowoleniem kiwnął głową.

– Widzę, że istotnie panów dziwiło. Mieliście zupełną rację, Budnikow, oświadczając, że jeśli wam jako jedynemu z nas wszystkich uda się stąd wyjść żywym, Śmierć będzie pańska. Niewątpliwie tak właśnie się stanie. Ona sama wezwie was do siebie, gdyż wedle jej uznania jesteście prawdziwym złoczyńcą. Wszak każdy z tu obecnych, panowie, jest na swój sposób potworem. Nie traktujcie tego określenia jako obrazy, to po prostu zwykłe s-stwierdzenie faktu. Nieszczęsna kobieta, którą tak dobrze znacie, znękana tragicznymi wydarzeniami, jakich los jej nie szczędził, uwierzyła, że jej względy naprawdę sprowadzają na mężczyzn śmierć. Dlatego odpędza od siebie wszystkich, którzy – jej zdaniem – na śmierć nie zasługują, okazuje zaś przychylność wyłącznie najgorszym wyrzutkom, zatruwającym świat boży swym smrodliwym oddechem. Mademoiselle Śmierć, czyniąc ofiarę ze swego ciała, pragnęła zmniejszyć siłę zła na ziemi. To tragiczne i n-niepotrzebne poświęcenie. Całego zła i tak by nie pokonała, a z powodu kilku ohydnych pająków nie warto było się brukać. Ja zresztą z przyjemnością wyręczę ją w tej niewdzięcznej robocie. A właściwie załatwicie to wy sami, pożerając się nawzajem.

W tej chwili Śmierć coś zaszeptała. Sieńka nastawił uszu, ale nie zrozumiał słów. Rozróżnił tylko jedno: „dawniej”. Co „dawniej”?

A więc to dlatego przepędziła Erasta Pietrowicza! Bała się, żeby przez jej miłość nie stracił życia.

Mnie też, powiedzmy to sobie szczerze, przegnała nie z powodu smarkatego wieku, ale dlatego, że jej było żal, powiedział sobie Skorik i wyprężył się dziarsko.

Sprytnie to wykombinował pan Nameless, ani słowa, żeby wszystkich tych sukinsynów zebrać tu do kupy. Tylko jak sobie z nimi poradzi nieuzbrojony?

Jakby w odpowiedzi na pytanie Sieńki, inżynier rzekł:

– Panowie pająki, s-schowajcie swoje armaty. Przyszedłem tutaj bez broni palnej, ponieważ strzelać w tych podziemiach i tak nie można. Zdążyłem dokładnie obejrzeć sklepienie, jest zmurszałe i trzyma się jedynie na słowo honoru. Wystarczy nawet nie wystrzał, lecz głośniejszy krzyk, żeby zwaliła się na nas cała Święta Trójca.

– Jaka znowu Święta Trójca? – nerwowo rzucił Sołncew.

– Nie Ojciec, Syn i Duch Święty – Erast Pietrowicz uśmiechnął się – tylko cerkiew Świętej Trójcy w Sieriebrianikach. Znajdujemy się dokładnie pod jej fundamentami, sprawdziłem to na planie historycznym Moskwy. Niegdyś stały tu zabudowania mennicy państwowej.

– Łże. – Wampir pokręcił głową. – Święta Trójca nie może się zawalić, jest z kamienia.

Zamiast odpowiedzi inżynier głośno klasnął w dłonie – ze sterty ziemi i gruzu pod drzwiami osypały się w dół kawałki potłuczonych cegieł.

– A! – krzyknął zdławionym głosem Skorik i szybko zakrył ręką usta.

Ale pozostali go nie słyszeli – wpadli w popłoch. Jedni rozglądali się ze strachem, inni kulili się, chowając głowy w ramiona, a prystaw osłonił się rękami.