Выбрать главу

Sklepienie bramy zamkowej było jedynym ocalałym dziełem rąk ludzkich. Podeszliśmy tam z Moną. Ktoś wypisał na murze białą farbą bokononistyczne Calypso. Litery były staranne i świeże. Stanowiły dowód, że ktoś jeszcze oprócz nas przeżył kataklizm.

Calypso brzmiało następująco:

Aż kiedyś ten szalony świat dobiegnie kresu i na koniec Bóg poodbiera nam zabawki, które nam były pożyczone, I jeśli wtedy, w owym dniu, urągać Bogu zechcesz, Bluźnij, przeklinaj, rób, co chcesz — On tylko się uśmiechnie.

120. DO WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH

Przypomniałem sobie reklamę biblioteczki dla dzieci pod tytułem Skarbnica Wiedzy. Na rysunku chłopczyk i dziewczynka z zaufaniem wpatrywali się w ojca. “Tatusiu — pytało jedno z nich — dlaczego niebo jest niebieskie?” Odpowiedź na to pytanie można było widocznie znaleźć w Skarbnicy Wiedzy.

Gdybym miał pod ręką takiego tatusia teraz, kiedy opuszczaliśmy z Moną ruiny pałacu, mógłbym uwieszony u jego ręki zadać mu całą masę pytań. “Tatusiu, dlaczego wszystkie drzewa są połamane? Tatusiu, dlaczego wszystkie ptaki leżą nieżywe? Tatusiu, dlaczego niebo jest takie brzydkie i poskręcane? Tatusiu, dlaczego morze jest twarde i nieruchome?”

Pomyślałem sobie, że ze wszystkich ludzi na świecie ja jestem najbardziej powołany do udzielania odpowiedzi na te niełatwe pytania. Zakładając, że byli jeszcze jacyś inni ludzie na świecie. Jeśliby to kogoś interesowało, mogłem wyjaśnić, co się stało, gdzie i dlaczego.

I co z tego?

Zastanawiałem się, gdzie są umarli. Mona i ja odeszliśmy już przeszło milę od naszego lochu i nie dostrzegliśmy ani jednego ciała.

Żywi mnie jakoś mniej interesowali, może przeczuwałem, iż najpierw będę musiał mieć do czynienia z dużą ilością zmarłych. Nie widziałem nigdzie dymów ognisk, ale i tak trudno byłoby je zobaczyć na tle kotłującego się nieboskłonu.

Coś jednak przyciągnęło mój wzrok: zielonkawy poblask wokół dziwacznej skałki na szczycie Góry McCabe’a. Zdawała się wzywać mnie i przyszedł mi do głowy bezsensowny, jakby wyjęty z filmu pomysł, żeby wejść razem z Moną na szczyt. Tylko po co?

Wkroczyliśmy teraz na pofałdowany teren u podnóża Góry McCabe’a. W pewnej chwili Mona jakby przypadkowo oddaliła się ode mnie, zeszła z drogi i wspięła się na jedno ze wzniesień. Poszedłem w jej ślady.

Dogoniłem ją na szczycie pagórka. Patrzyła w dół, gdzie przyroda uformowała między wzgórzami rozległą kotlinę. Nie płakała.

A miała prawo zapłakać.

W kotlince leżały ciała tysięcy zmarłych. Ich wargi pokrywał błękitnobiały nalot lodu-9.

Ciała nie były porozrzucane ani nie leżały jedne na drugich, co świadczyło, że ludzie zebrali się tutaj już po ustaniu straszliwych huraganów. Ponieważ zaś każdy ze zmarłych trzymał palec przy wargach, zrozumiałem, że ludzie zebrali się w tym smutnym miejscu i następnie otruli się lodem-9.

Byli tu mężczyźni, kobiety, a także dzieci, wiele z nich w pozycji boko-maru. Twarze wszystkich zwrócone były do środka kotlinki, jak na przedstawieniu w amfiteatrze.

Popatrzyliśmy w ślad za ich szklistymi spojrzeniami na środek zagłębienia. Był tam krąg wolnej przestrzeni, jakby miejsce dla mówcy.

Zbliżyliśmy się ostrożnie do tego miejsca, unikając dotknięcia budzących grozę figur. Pośrodku kręgu leżał spory kamień, a pod kamieniem znaleźliśmy napisany ołówkiem list następującej treści:

“Do wszystkich zainteresowanych: Ci ludzie wokół was to prawie wszyscy mieszkańcy San Lorenzo, którzy przeżyli huragany i zamarznięcie morza. Ludzie ci schwytali rzekomego świętego imieniem Bokonon, przyprowadzili go tutaj, otoczyli go i zażądali, aby wyjaśnił im, o co chodzi Bogu Wszechmogącemu i co oni mają robić. Ten szarlatan Bokonon powiedział, że «Bóg niewątpliwie stara się ich zgładzić, prawdopodobnie dlatego, że ma ich już dosyć, powinni więc mieć na tyle dobrego wychowania, żeby umrzeć.» Co też, jak widać, zrobili.”

Pod listem podpisany był Bokonon.

121. SPÓŹNIAM SIĘ Z ODPOWIEDZIĄ

— Cóż za cynik! — krzyknąłem. Podniosłem wzrok znad listu i rozejrzałem się po wypełnionej śmiercią kotlince. — Czy on tu gdzieś jest?

— Nie widać go — powiedziała Mona łagodnie. Nie sprawiała wrażenia przygnębionej ani rozgniewanej. Co więcej, wyglądała tak, jakby była bliska śmiechu. — Bokonon często powtarzał, że nigdy nie posłucha swojej rady, bo nie ma do siebie zaufania.

— Szkoda, że go tu nie ma! — powiedziałem z wściekłością. — Ile trzeba bezczelności, żeby wszystkich tych ludzi namówić do samobójstwa!

Mona roześmiała się. Nigdy dotychczas nie słyszałem jej śmiechu. Był zaskakująco niski i chropowaty.

— Uważasz, że to zabawne?

Wzruszyła ramionami.

— To jest przede wszystkim proste. Rozwiązało tyle spraw tylu ludziom w tak prosty sposób.

I śmiejąc się ruszyła pomiędzy tysiącami skamieniałych trupów. W połowie zbocza przystanęła i odwróciła się w moją stronę.

— Czy gdybyś mógł, przywróciłbyś życie komuś z tych ludzi? Odpowiedz natychmiast!

— Czas na odpowiedź minął! — zawołała żartobliwie po pół minucie. I z uśmiechem na twarzy dotknęła dłonią ziemi, wyprostowała się, przytknęła palce do warg i umarła.

Czy płakałem? Podobno tak. H. Lowe Crosby, jego Hazel i mały Newton Hoenikker znaleźli mnie na drodze idącego bez celu. Jechali jedyną taksówką San Lorenzo, która jakimś cudem wyszła cało z kataklizmu. Podobno płakałem. Hazel rozpłakała się również, z radości, że zobaczyła mnie całego i zdrowego.

Wciągnięto mnie do taksówki.

Hazel otoczyła mnie ramieniem.

— Jesteś teraz z mamusią. Wszystko będzie dobrze.

Przestałem myśleć. Zamknąłem oczy. Z głęboką, idiotyczną ulgą przytuliłem się do tej dużej, ciepłej, głupiej baby.

122. RODZINA NA BEZLUDNEJ WYSPIE, CZYLI ROBINSON SZWAJCARSKI

Zabrano mnie do resztek willi Franklina Hoenikkera. Pozostała z niej tylko jaskinia pod wodospadem, zmieniona obecnie w rodzaj igloo pod przezroczystą, błękitno-białą kopułą lodu-9.

Towarzystwo składało się z Franka, małego Newta i małżeństwa Crosbych. Przeżyli kataklizm w piwnicy pałacu, znacznie płytszej i mniej luksusowej niż mój loch. Wyszli stamtąd natychmiast, gdy tylko wichura ucichła, tymczasem ja z Moną siedzieliśmy pod ziemią jeszcze przez trzy dni.

Tak się złożyło, że znaleźli zaczarowaną taksówkę, która jakby czekała na nich pod sklepieniem zamkowej bramy. Znaleźli też puszkę białej farby i Frank wymalował na przednich drzwiczkach pojazdu białe gwiazdy, zaś na dachu litery symbolizujące granfalon: USA.

— I zostawił pan resztę farby w bramie — powiedziałem.

— Skąd pan wie?

— Ktoś inny, przechodząc tamtędy, wypisał nią wiersz.

Nie wypytywałem ich, w jaki sposób zginęła Angela Hoenikker Conners oraz Filip i Julian Castle, gdyż musiałbym wtedy opowiedzieć o Monie. Na razie nie byłem do tego zdolny.

Nie chciałem rozmawiać o śmierci Mony także dlatego, że kiedy jechaliśmy taksówką, uderzyła mnie nieusprawiedliwiona wesołość Crosbych i małego Newta.

Słowa Hazel wyjaśniły mi przyczynę tej wesołości.

— Poczekaj, zobaczysz, jak żyjemy. Mamy dużo różnych dobrych rzeczy do jedzenia, a kiedy potrzeba nam wody, rozpalamy ognisko i topimy lód. Zupełnie jak rodzina szwajcarskich Robinsonów.