Выбрать главу

Joanna Chmielewska

Kocie Worki

– Ty, słuchaj – powiedziała do mnie Alicja dosyć złym głosem na swoim tarasiku Birkerød. – Ja może i miałam Alzheimera, ale już mi przeszło. Zdaje się, że na ciebie. Może byś jakoś uporządkowała ten cały mętlik, którego udało ci się narobić?

– Który mętlik? – spytałam beznadziejnie, usiłując usiąść jakoś nieco wygodniej na jej kretyńskim fotelu ogrodowym, nie wiadomo do czego przeznaczonym, bo ani siedzieć, ani leżeć się na nim nie dawało.

Alicja, pochylona, próbowała doprowadzić do pionu fuksję, przewróconą dzikim wichrem parę miesięcy temu i rosnącą bardzo dziwnie, jakby pod kątem prostym. Rosła dziwnie, ale kwitła, na co patrzyłam z zazdrością.

Wyprostowała się. Fuksji nie. Zrezygnowała.

– Ten, którego narobiłaś w swoich książkach. I wzmogłaś autobiografią. Nikt już nie wie, co było rzeczywiście, a co wymyśliłaś, ale ja to, wbrew pozorom, pamiętam…

– O, nie! – zbuntowałam się gwałtownie. – Jeżeli mnie przypisujesz spodnie, których domagała się Dagmar…

– Spodnie zostały skorygowane – przerwała mi zimno Alicja. – I nawet ten, jak mu tam… Baobab… Bełkot…

Łypnęła na mnie okiem wyczekująco. Spróbowałam odgadnąć.

– Sądzę, że masz na myśli Blekota…?

– Blekota? Możliwe. On się nazywał Blekot?

– Blekot. O Baobabie nie słyszałam.

– Blekot… No, możliwe… Mała różnica, i to, i to roślina.

– Baobab trochę większy. I co ten Blekot?

Alicja porzuciła fuksję i z troską zaczęła teraz obmacywać suchą gałąź jabłoni, rosnącej nad naszymi głowami.

– Powinno się to ściąć. Złamie się samo i zleci komuś na łeb…

– Zleci gwarantowanie – zapewniłam ją, nastroszona nieco, bo sprawa Blekota dała mi się we znaki przed laty i do tej pory nie przestała mnie denerwować. – Należało ją ściąć już dawno. I co ten Blekot, pytam?

– Jaki Blekot…? A, Blekot! Blekot też został skorygowany. Nigdy nie był twoim przyjacielem, ani nawet gachem, pamiętam doskonale. Zdaje się, że on miał jakoś nietypowo na imię? Jeremiasz…? Alfred…?

– Ernest.

– Ernest, może być. Ale żadnego szczura ani żadnej nornicy nigdy tu nie było. Ponadto wszyscy mnie pytają, czy ze strony Anity to nie jest okropny nietakt, bywać u mnie, i dlaczego ją w ogóle wpuszczam za próg domu, skoro zamordowała tyle osób. Żadne wyjaśnienia nie pomagają i w końcu szlag mnie trafi.

– Dlaczego ciebie? – zdziwiłam się. – Nie ją? Niech ona wyjaśnia, a nie ty. Jej nie pytają?

– Oszalałaś, jej się boją. Zrobiłaś z niej wariatkę, a wariatów boją się wszyscy. Chociaż… – zastanowiła się. – Zdaje się, że ze mnie zrobiłaś jeszcze większą wariatkę.

– W takim razie za próg domu nie powinnaś wpuszczać i siebie…

Nie przyszło nam jakoś do głowy, że przede wszystkim za próg domu nie powinna wpuszczać mnie. Tymczasem wpuściła bez najmniejszego oporu i nawet ucieszona.

Przyjechałam do niej tym razem na samym początku lata po roślinki. Ogród Alicji kwitł, szalał i rozrastał się w dżunglę, zawierając w sobie okazy, jakich nigdzie w Europie nie mogłam dostać. Na innych kontynentach nie szukałam, bo przestało mi się podobać latanie samolotem, a pływać po oceanie mój samochód nie chciał.

Brałam od niej te cholerne roślinki już mnóstwo razy, od wielu lat, ale, nie wiadomo dlaczego, z reguły na jesieni. Nie chciały się przyjmować, nie rosły i zdychały, niezadowolone być może z zimy, która stanowczo za wcześnie nadchodziła. Poszłam w końcu po rozum do głowy i postanowiłam zacząć w czerwcu, żeby dać im dłuższy oddech.

Alicja od pierwszej chwili oprócz uciechy okazała i niezadowolenie, bo miałam zostać krótko, najwyżej tydzień z małym hakiem, a u niej właśnie wytworzył się luz i chętnie widziałaby dłuższą wizytę.

– Od paru dni jest cisza aż do dwudziestego czwartego lipca – oznajmiła. – Mogłabyś tu posiedzieć cały miesiąc, żadnych gości nie zapraszałam, pusto jakoś i jeszcze mi się zacznie w głowie przewracać od takiego świętego spokoju. Może zostań dłużej, co?

– Przecież cię denerwuję!

– No to co? Stęskniłam się za tobą. Dlaczego musisz wracać?

– Bo w tym roku goście przyjeżdżają do mnie. Poza tym, chcę posadzić zielska, te, które ukradnę u ciebie…

– Wcale nie musisz kraść, możesz wziąć zwyczajnie.

– Kradzione lepiej rosną. Wykopię je sobie, jak będziesz odwrócona tyłem. W ostatniej chwili.

Na razie niczego jeszcze nie wykopywałam, siedziałam na tarasiku i napawałam się atmosferą. Alicja w skupieniu obmacywała drzewo, nie porzucając w pełni tematu.

– Ten kretyn tu był – powiadomiła mnie nagle. – Ten Blekot. I dopytywał się o czerwoną lampę.

Prawie podskoczyłam, chociaż na tym właśnie ogrodowym krześle było to wręcz niemożliwe.

– Żartujesz…!

– Nie. Wcale. Był i pytał.

– Kiedy?!

– Nie pamiętam. Ale niedawno, w kalendarzu mam zapisane. Gdzieś na początku maja, jak kwitły tulipany. Przyjechał znienacka, bez zapowiedzi, i od razu uczepił się lampy…

– Przecież ci mówiłam, że to idiota!

– Idiota – zgodziła się Alicja. – Tyle zdołałam zauważyć sama, i to już dawno. Ale, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, o co mu chodziło.

Zainteresowałam się z lekkim wstrętem, bo Ernest Blekot, z którym miałam krótki kontakt zawodowy w samej wiośnie życia i którego nie widziałam potem na oczy przez prawie trzydzieści lat, pozostał w mojej pamięci jako postać obrzydliwa. Nie zewnętrznie, broń Boże! Zewnętrznie był wysokim, przystojnym facetem, z bujną czupryną i całkiem dorzeczną twarzą, charakter natomiast posiadał wredny, jak rzadko. Oszust, lizus, donosiciel, łgarz i złodziej. Nie kradł wprawdzie zegarków i portfeli, ale przywłaszczał sobie cudze pomysły, cudze osiągnięcia, cudze zasługi, cudze wszystko, jeśli tylko było warte zabiegów. Mojego własnego kuzyna wykolegował artystycznie, odbierając mu koncepcję projektu, inwestora i zyski materialne, a działo się to w moich oczach, właśnie wtedy, kiedy z nimi krótko pracowałam i też poniosłam straty, całe szczęście, że niewielkie. Jeszcze się chwalił paryską, tiulową halką żony, prezentowaną na fotografiach…! Odrażający zbuk.

I to ohydne indywiduum ośmieliło się w dziesięć lat później pojawić u Alicji i powołać na przyjaźń ze mną! Alicja rychło wywęszyła jego zalety wewnętrzne i przy najbliższej okazji rzuciła się na mnie z pazurami, jakich to ja, do cholery, przyjaciół na nią nasyłam, czym najpierw wpędziła mnie w kompletne osłupienie, a potem omal nie przyprawiła o apopleksję.

Trochę potrwało, zanim zdołałam wyjaśnić sprawę, za to uczyniłam to rzetelnie. Wśród wściekłych ryków i dzikich awantur udało mi się wreszcie wpoić w nią wiedzę o moim prawdziwym stosunku do wciąż jeszcze w tamtych czasach uroczego młodzieńca.

– Wyłysiał może? – spytałam teraz z dużą nadzieją.

– Nie, osiwiał trochę. Nawet mu z tym do twarzy.

– Szkoda.

– Ale utył. Gruby jak… powiedzmy… trzy czwarte wieprza.

– Wolałabym półtora. I co? Mam potworne podejrzenia, że nocował u ciebie.

– A jak? Oni wszyscy przecież nocują u mnie. Hotel dla nich nie istnieje, a do tego coś mi się widzi, że Blekot jest skąpy. Ze strasznym wysiłkiem wyciągnął butelkę wina. Oczywiście z promu.

– Jedną?

– Jedną.

– I nie koniak ani whisky! Zawsze był skąpy i widzę, że mu nie przeszło. Zaprosiłaś go?

– Skąd! – oburzyła się Alicja i wreszcie usiadła po drugiej stronie stołu. – Sam się przymówił.

– A ty z radosnym uśmiechem…