Выбрать главу

– Nie z żadnym uśmiechem, tylko z rezerwą. I nie mogłam odżałować, że łóżko w gościnnym pokoju jest przygotowane, bo byłabym nieprzyzwoicie zwlekała z wyciągnięciem pościeli. Nie miałam z czym zwlekać i zła byłam.

Zdziwiłam się.

– Łóżko miałaś przygotowane? Kto cię tak urządził?

– Ania była krótko przedtem i posprzątała po sobie. Te dziewczyny mają jakąś manię sprzątania. Któraś mi przestawiła i gdzieś upchnęła ostatnie koty w worku, nie mogę ich teraz znaleźć.

Zdziwiłam się ponownie.

– Ostatnie? Jeszcze je kupujesz? Urządzają licytacje?

– Urządzają, czasem na nich bywam po kumotersku. No dobrze, możliwe, że te ostatnie są sprzed paru lat, chociaż niektóre młodsze. Ale nie zdążyłam ich wypatroszyć i ciekawa jestem, co w nich jest.

– Podejrzewam, że masz więcej takich, których nie zdążyłaś wypatroszyć…

– Możliwe – zgodziła się Alicja i pomachała ręką koło ucha. – Komary latają, ja idę do domu. Zdaje się, że dawno nie piłam kawy. Jakby przyszedł jakiś facet, przypomnij mi, żeby ściąć tę gałąź…

Bardzo chętnie podniosłam się z okropnego fotela, pozbierałam ze stołu szklanki i papierosy i poszłam za nią do domu.

Koty w worku była to jedyna forma hazardu tolerowana, a nawet uwielbiana przez Alicję. Raz albo dwa razy w roku duńska kolej urządzała licytacje przedmiotów pogubionych w pociągach, w ten sposób, że przedmioty pakowano do worków jak leci, po czym licytowano worek, którego zawartości już nikt nie pamiętał i nie znał. Rzecz jasna, były to rzeczy, po które przez jakiś ustawowy okres czasu nikt się nie zgłosił, a znajdowało się wśród nich właściwie wszystko. Proszku do prania i rajstop Alicja miała już zapas na najbliższe dwieście lat, zaś oprócz tych podstawowych produktów raz trafiła na srebrnego lisa, raz na złoty zegarek, raz na złotą bransoletkę, raz na cudowną wełnę do tkania kilimów, którą oddała mi z wielką przyjemnością, dwa razy na złote obrączki, a mnóstwo razy na kosmetyki, kawę, żarówki, długopisy, paski do spodni, nowe majtki, bluzki, filiżanki, świeczniki i diabli wiedzą co jeszcze. Uciechę miała z tego nieziemską, a koszty opłacał już sam proszek do prania, bo cenę wywoławczą worka wyznaczano bardzo niską.

Sama byłam ciekawa, co zawierały w sobie te uprzątnięte koty w worku, ale nie zamierzałam ich szukać, nie rwąc się zbytnio do prac syzyfowych. Usiadłyśmy przy stole między kuchnią a salonem, Alicja wstawiła wodę na kawę.

Ściśle biorąc, usiadłam i natychmiast się podniosłam, bo usiadłam na czymś. Wyciągnęłam to spod tyłka i obejrzałam.

– O, ładne! – ucieszyłam się. – Co to jest?

Zajęta, kawą Alicja nie zwróciła uwagi na moje pytanie. Położyłam kolorowe czasopismo obok siebie na stole i przypomniałam sobie coś innego.

– Czekaj, mnie tu nie gra. Blekot był dopiero co, w maju, a ty zdążyłaś zapomnieć, jak się nazywa? I twierdzisz, że nie masz sklerozy?

– Nie przedstawiał mi się przecież – odparła Alicja cierpko. – Przedstawił się poprzednio, dwadzieścia lat temu, i widocznie uważał, że to wystarczy, drugi raz nie musi. Rozpoznałam go z twarzy i pamiętałam właśnie, że jakoś tak się nazywa, Bukłak, Baobab, takie coś. Węszył po kątach.

Zainteresowałam się gwałtownie.

– Jak węszył?

– Podstępnie. I wydawało mu się, że nieznacznie.

– Powiedz to porządnie, bo węszenie Blekota jest niepokojące. MUSI być niepokojące!

Alicja usiadła z kawą przy stole i znienacka wróciła do pierwotnego tematu.

– O, właśnie! Napisałaś, że u mnie został zrobiony porządek i jeszcze sama byłaś taka strasznie pracowita, przeglądałaś papiery, układałaś, może nawet pedantycznie, co? A ja tak to puściłam na żywioł i robiłam tylko bałagan…

– Nic podobnego. Napisałam, że przeglądałaś i układałaś więcej.

– Nigdzie nie było napisane, że więcej. I taki porządek z tego wyszedł, jakiego nigdy dotychczas u mnie nie było…

– No i co ci to szkodzi, przecież od samego napisania on się nie zrobił.

– Ale Blekot się go czepiał!

– Blekot się czepiał porządku u ciebie? – zdumiałam się śmiertelnie. – A cóż go, do cholery, obchodził twój porządek?!

– Też bym to chciała wiedzieć. Wypytywał o tę kretyńską lampę, w ogóle nie słuchał jak mówiłam, że w życiu takiego paskudztwa nie miałam, koniecznie chciał ją zobaczyć, szukał i ględził, że przecież u mnie już jest porządek, więc i lampę powinno się łatwo znaleźć, usiłował latać po całym domu i łypał okiem. Mało mnie szlag nie trafił, dlatego jestem zła na ciebie. Jedyna pociecha to ta, że ukłuł się w kaktus.

Z wielkim zainteresowaniem odwróciłam się ku kwiatkom.

– W który?

– Nie tu – zniecierpliwiła się Alicja. – W pokoju telewizyjnym.

– Pozwolisz, że spojrzę…?

Zerwałam się i popędziłam do pokoju telewizyjnego. Ściśle biorąc, przedarłam się tam przez rozmaite przeszkody.

Pokój telewizyjny nosił to miano od chwili, kiedy stanął w nim i pozostał na zawsze telewizor. Wcześniej zwany był pokojem ostatnim, nie wiadomo dlaczego, bo wcale nie był ostatni, za nim znajdowało się jeszcze ogromne atelier. Nazwa „ostatni” przeszła na drugi pokój gościnny, na końcu korytarzyka, co było o tyle słuszne, że z niego już przejścia dalej nie było.

W pokoju telewizyjnym, niczym, poza telewizorem, nie różniącym się od pozostałych pomieszczeń, wśród licznych asparagusów i dracen, znajdował się tylko jeden kaktus, za to bardzo rozrośnięty. Stał na oknie, w kącie, za kanapą. Jego widok sprawił mi szaloną przyjemność, bo był to kaktus o malutkich igiełkach, które przy najlżejszym dotknięciu niezauważalnie wchodziły w człowieka i za skarby świata nie pozwalały się wydłubać. Blekot prawdopodobnie do tej pory pozbywał się kłucia wszędzie i możliwe, że jeszcze mu trochę miłej rozrywki zostało.

– Jakim cudem przelazł aż do kaktusa? – spytałam, wróciwszy do stołu, szczerze zaintrygowana. – Górą, po pudłach, czy jakoś usuwał je z drogi?

Alicja miała przy filiżance czasopismo, które przed chwilą wyciągnęłam sobie spod tyłka. Przeglądała je z zaciekawieniem.

– Nie wiem – odparła w lekkim roztargnieniu.

– Co to jest? To twoje?

– Nie. Twoje. Pytam, bo mnie interesuje, słuchaj, jak on wlazł aż do kaktusa i po cholerę się tam pchał?

– Szukał lampy. Myślał, że może leży gdzieś pod kanapą albo co. To znaczy, nie wiem co myślał, ale tak mówił. Zdaje się, że odsunął fotele i pogniótł trochę pudło z cebulkami. Zepchnął ze stołu uprane poszewki na poduszki i pudełka z nasionami, miałam je posegregowane i musiałam potem zbierać z podłogi, nie wiem, czy mi się trochę nie pomieszały. Skąd wiesz, że to moje? Nic takiego nie miałam.

– Bo po duńsku – wyjaśniłam uprzejmie. – Trudno przypuścić, że czytam duńską prasę. Bardzo ładne rzeczy tam są, chciałam cię właśnie zapytać, co jest przy nich napisane.

Alicja odwróciła kartki do początku.

– Zaginione klejnoty – przeczytała. – Cały artykuł o zaginionych drogocennościach. No rzeczywiście, ładne. Efektowne. Złota kolekcja z Arki Noego.

– Gdzie kolekcja?

– A o, tu. Proporcje trochę niedokładnie zachowane…

Wydarłam jej czasopismo, na które patrzyłam do góry nogami i obejrzałam zdjęcie. Mnóstwo figurek zwierząt, od słoni do pcheł, owszem, wyglądały na złote. Odruchowo spojrzałam na podpis, z czego nic mi nie przyszło, odwróciłam zatem czasopismo znów ku niej.

– Czytaj porządnie. To pierwsze, to co?

– Szmaragd. Naszyjnik szmaragdowy królowej Cecylii Renaty. Była taka?

Gwałtownie usiłowałam sobie przypomnieć. Imiona brzmiały znajomo, ale z nikim nie mogłam ich na poczekaniu skojarzyć.