Выбрать главу

Kto wie co uczyniłabym we własnym kraju, tu jednak uznałam, że decyzję należy zostawić Alicji. Można najwyżej upewnić się, czy to rzeczywiście Pamela…

Ćwiczenia gimnastyczne, jakie wykonałam, żeby spojrzeć od dołu na wciśniętą w trawę twarz, były doprawdy godne osoby o ćwierć wieku młodszej, Paweł patrzył na mnie z nieskrywanym podziwem. Ujrzałam tej twarzy jedną czwartą, ale ta jedna czwarta pasowała mi do włosów. Skłoniłam Pawła do podobnych oględzin, poszło mu łatwiej, ale przy okazji musnął dłonią włosy, które odsłoniły ucho. W uchu tkwiły trzy malutkie szafirki.

– Pamela – zawyrokowałam. – Poznaję ozdobę. Było gadanie o szafirach, jednym przynoszą szczęście, a drugim wręcz przeciwnie.

– Jej chyba wręcz przeciwnie…

– Wracamy.

Beata przyszła już do siebie do tego stopnia, że robiła Alicji kawę. Sobie też. Obydwoje z Pawłem zgodnie sięgnęliśmy po Napoleona.

– Jutro kupię nową flachę – obiecałam ponuro. – Alicja, przykro mi, ale to ty musisz zadecydować. W twoim ogrodzie leży Pamela, całkiem nieżywa, nie wiem od czego, bo żadnych uszkodzeń na niej nie widzę…

– Trochę ciemno – zauważyła Alicja, jakby nieco sarkastycznie.

– Paweł poświecił. Może padła na serce…

– W moim ogrodzie?

– A w czym twój ogród gorszy od innych miejsc? Ładny. Gdybym miała gdzieś padać, wolę w ładnym niż w obrzydliwym…

– Idiotka.

– To swoją drogą, ale coś powinno się zrobić i możliwości widzę następujące…

Wyliczyłam jej wszystko, co mi przyszło do głowy, dokładając pogotowie, różne beznadziejne zabiegi medyczne i wywiezienie Pameli w bagażniku dokądkolwiek, z utopieniem w morzu włącznie. Dania to morski kraj, a obydwoje z Pawłem bagażniki mieliśmy dość duże. Mignęło mi w głowie, że nieszczęsny Paweł, młodszy od moich synów, uparcie uczestniczy w wydarzeniach, jakie ich zdołały ominąć, i właściwie nie wiadomo, co z tym fantem zrobić, współczuć mu czy składać gratulacje. Nie wyglądał zbyt nieszczęśliwie, więc dałam spokój głupiej myśli.

Alicja patrzyła w ogród, prawdopodobnie zastanawiając się nad rozwiązaniem.

– A dlaczego właściwie was tam zaniosło, w te zdziczałe truskawki? – spytała rzeczowo. – Coś przecież trzeba będzie glinom powiedzieć?

Przez długą chwilę panowało milczenie.

– Wyrzucaliśmy… takie te rzeczy… do kompostu… – zaczął Paweł straszliwie niepewnie.

Alicja z powątpiewaniem spojrzała na osłonięte kotarą, czubato wypełnione wiaderko z kompostowymi składnikami.

– Teraz? Po ciemku?

– No… bo już było strasznie pełno…

– Nadal jest – zauważyłam odkrywczo.

– W takim razie trzeba będzie rzeczywiście wyrzucić. We dwoje musieliście? To takie ciężkie?

Ocknął się we mnie przestępczy umysł.

– Zaraz, spokojnie. Jak na wyrzucanie do kompostu, ona źle leży. Z tym wiaderkiem Paweł poszedłby lewą stroną, zakładamy w ogóle, że poszedł sam…

– A ślady? – przypomniał niespokojnie Paweł.

– Śladów się narobiło, bo wszyscy polecieli obejrzeć, ale nie w tym rzecz. Po cholerę poszedł od prawej strony? Na te śmieci kuchenne jest lewy zasobnik, a nie prawy, trzeba wykombinować przyczynę… O, wiem! Po lewej stronie jest całkiem ciemno, drzewa zasłaniają wszelkie światło, nic nie widać, podeptałby paprocie, osty, poziomki, czy co tam jeszcze rośnie, więc poszedł od prawej… A, i jeszcze ominął tę kępę zielska, bo nie pamiętał, co to jest, i też nie chciał podeptać, więc poszedł takim łukiem i światłem latarki zahaczył o jej włosy. Włosy leżą doskonale, pasuje. Poświecił, zobaczył, zdenerwował się…

– A co z wiaderkiem? – przerwała Alicja, słuchająca wyjątkowo uważnie. – Powinien był je upuścić.

– Słusznie, zaraz je upuści. Przyleciał, powiedział, że ktoś tam leży, poleciałyśmy zobaczyć… Alicja, ty też powinnaś, nawet jeśli w pierwszej chwili siedziałaś w wychodku, musiałaś już wyjść. Ale siedziałaś i dlatego myśmy z Beatą były pierwsze, a ty na końcu…

– Myślisz, że naprawdę odgadną kolejność?

– Bezproblemowo. Jeśli umarła sama z siebie, odpuszczą, ale jeśli ją ktoś rąbnął, sprężą się maksymalnie. Nie ma na świecie takiej istoty ludzkiej, która dzwoni do glin z komunikatem, że na jej terenie leży trup, nie sprawdziwszy tego naocznie!

– A rozwiązania alternatywne…?

Zastanawiałam się przez chwilę i własne pomysły stopniowo przestawały mi się podobać.

– Wywozimy…? Nie byłoby to najgorzej… Ale to już tylko do morza, a ja nie znam tego wybrzeża dokładnie, tu jest gęste zaludnienie. Gdziekolwiek ją znajdą na lądzie, puszczą psa, pies ich doprowadzi do twojego ogrodu i dopiero wtedy zrobi się pożar burdelu. Zakopać w twoim kompoście… też na nic, pies dojdzie. Niemożliwe, żeby tu nie mieli psów!

– Kurwa – powiedziała Alicja beznamiętnie i z najwyższą niechęcią podniosła się od stołu. – No dobrze, idę. Ale zwracam wam uwagę, że w tych ciemnościach to ja jestem gruziński uczony.

– Jaki gruziński uczony? – wyrwało się zaskoczonej Beacie.

– Ten, co wymyślił okulary – wyjaśniłam niecierpliwie. – Uczony gruziński Gównowidze. Paweł z tobą pójdzie, bo i tak musi upuścić wiaderko, Paweł, upuść je jakoś inteligentnie. I nie podnoś, nawet jeśli źle upadnie!

Zostałyśmy z Beatą same.

– Musieliście tam? – spytałam z lekkim wyrzutem. – To już nie ma innej zieleni dookoła miasta?

– Strasznie tu wszystko zagospodarowane. I uporządkowane…

Westchnęłam ciężko, bo nic mi innego nie pozostało. Beata nie wytrzymała.

– Słuchaj, ja nie chcę rozbijać dwóch małżeństw, Paweł też nie, ale… jak by ci tu powiedzieć… No co ja poradzę, ssie mnie do niego…

– I wzajemnie – mruknęłam.

– A tu, w domu… Wszyscy są już uczuleni na dźwięki…

– Szczególnie na te ryki z wychodka.

– A Alicja ma słuch jak nietoperz. No, nie zwracaj uwagi, patrz w inną stronę, niech to będzie taki sobie krótki, wystrzałowy romansik…

– Wracasz ze mną – zadecydowałam stanowczo.

– Z tobą…? No dobrze, wrócę z tobą.

Na razie wrócili z ogrodu Alicja z Pawłem. Alicja, podrapana o jakiś patyk i wściekła, wciąż się wahała, dzwonić od razu czy zaczekać do rana, świadoma przy tym, że poranny telefon wymagałby zmodyfikowanej wersji wydarzeń. Mogłam tę zmodyfikowaną wersję wymyślić na poczekaniu i bez trudu, ale właśnie doszłam do wniosku, że jednak bezpieczniej będzie trzymać się bliżej prawdy. Z drugiej znów strony podzielałam jej obawy, że w ciemnościach podepczą ogród, a dla uniknięcia takiej klęski gotowa byłam przez tydzień ukrywać dziesięć trupów. Świtu należało oczekiwać dopiero za jakieś dwie godziny, ponadto kolejna noc przechodziła nam jakoś nie bardzo spokojnie i zastanawiałam się, ile też wytrzymamy.

– Sama nie wiem – powiedziałam w rozterce. – A jak do rana ona zniknie?

– Twoje zmartwienie…? Ja jej tu nie zapraszałam!

– W takie bingo nie wierzę – orzekł z rozgoryczeniem Paweł. – Próbuję się nie wtrącać, ale mi źle wychodzi. Ja wam radzę: róbcie, jak uważacie.

– Może lepiej mieć z głowy. Oni świecą reflektorami… I sami usiłują niczego nie zadeptać… Prześpimy się w dzień… Trudno, Alicja, dzwoń!

Duńskie gliny rozwiązały sprawę w sposób niewiarygodnie ulgowy. Przyjechało dwóch, Paweł ich doprowadził do Pameli, przeszli gęsiego, nie dewastując żadnej zieleni, rozmawiali z nim po angielsku bez szczególnej dociekliwości, po czym jeden został na straży przy zwłokach, a drugi znikł z horyzontu. I nastał święty spokój aż do białego rana.