Выбрать главу

– Ty.

– Ja…?!

– Ty.

– Nic podobnego nie powiedziałam! Wręcz przeciwnie…!

– Owszem, powiedziałaś – uparł się Paweł. – Ja rozumiem, że chciałaś powiedzieć, że ma rozum, a nie trociny, ale wyszło ci odwrotnie i chciałem się upewnić. Więc po prostu przyświadcz i będzie z głowy.

– Nigdy w życiu nie powiedziałam, że Marzena ma trociny…!!!

Doszłam do wniosku, że jednak znam Alicję lepiej niż oni wszyscy razem wzięci. W życiu nie podjęłabym tematu w tak dramatycznej chwili, nie lapsusy językowe były tu ważne, tylko wyjaśnienia Anity, w których, najwyraźniej w świecie, wzięła już niezły rozpęd i głupia przeszkoda mogła ją zatrzymać. Nie z Alicją jednakże takie numery, gotowa była raczej dom podpalić niż przyznać się do trocin Marzeny. Gdybym zdołała uchwycić w ręce wszystkie trzy koty razem i rzucić je na stół, uczyniłabym to niewątpliwie, bo tylko kataklizm mógł zakończyć przerażającą dyskusję.

Kataklizm objawił się w postaci Marianka i pierwszy raz w życiu jego widok sprawił mi przyjemność.

Wlazł, rzecz jasna, przez drzwi ogrodowe, bo główne były zamknięte. Prawdopodobnie pukał, ale niezbyt mocno i nikt tego nie słyszał, obszedł zatem dom dookoła i pojawił się w progu salonu.

Koty, urocze zwierzątka, zareagowały pierwsze. Nie bardzo chyba lubiły Marianka, bo syczące, prychające, warczące i miauczące dźwięki wdarły się ostro w ludzkie głosy. Skoczyły ku niemu, nie w celach morderczych, jak na Blekota, a tylko po to, żeby opuścić pomieszczenie. Marianek z wrzaskiem usunął im się z drogi, tłukąc przy okazji doniczkę z kwietnika, co oderwało wreszcie Alicję od wojny o słowa. Nikt z nas nawet nie drgnął, ale ona zerwała się z fotela.

– Czy można byłoby jednak używać czegoś innego, a nie moich kwiatów?! – wysyczała z furią nie gorzej niż koty.

– O rany, one są wściekłe – powiedział przestraszony Marianek. – Alicja, powinnaś je trzymać w klatkach! A co…? O, stłukło się. O, bardzo cię przepraszam, ale on taki mały, ten kwiatek… To chyba trzeba posprzątać?

Alicja zdążyła się już opanować.

– Nie, nie trzeba. Niech poleży. Jeśli urośnie na podłodze, nigdzie dalej już nie poleci. Kto ci pozwolił wchodzić tędy?

– Przecież z tamtej strony jest zamknięte? – zdziwił się Marianek.

– A jak ci się zdaje, dlaczego jest zamknięte?

– Nie wiem. Może po prostu zapomniałaś otworzyć? Przez roztargnienie.

– Do tego stopnia roztargniona nie jestem. A jeśli drzwi są zamknięte, znaczy to na ogół, że nie należy wchodzić. Po to właśnie je zamykam. Żeby nikt nie wchodził. Nie przyszło ci to do głowy?

– Nie – wyznał szczerze Marianek jeszcze bardziej zdziwiony. – Dlaczego? Tyle was jest…

– …że jedna osoba mniej, jedna więcej, nie powinna już robić różnicy, tak? – wpadła mu w słowa Anita.

Marianek dał nam jakoś do zrozumienia, że owszem, coś w tym rodzaju miał na myśli. Rozejrzał się, żadnego pożywienia już na wierzchu nie było, poprzestał zatem na kawie ze śmietanką, przyciągnąwszy sobie krzesło od kuchennego stołu. W salonowej części pomieszczenia zaczęło się robić trochę ciasno.

W dodatku zapanowało dość okropne milczenie. Zdaje się, że wszyscy gwałtownie obmyślali sposób pozbycia się go możliwie dyplomatycznie i taktownie, bez ujawniania całej prawdy i bez uciekania się do czynów brutalnych. Osobiście żywiłam obawy, że będzie czekał na posiłek, który mieliśmy już za sobą, i wręcz skłonna byłam wyjąć z lodówki cokolwiek, żeby to zjadł i poszedł w diabły. Wywiezienie go przez Anitę nie wchodziło w rachubę, ponieważ Anita stanowiła w tym momencie, można powiedzieć, centralną postać i musiała pozostać na miejscu. Rozstać się bez zakończenia rozmowy…? Za nic w świecie!

Marianek niczego szczególnego w atmosferze nie zauważył.

– O, co tam macie? – zaciekawił się, wyciągając szyję w kierunku leżącej przed Anitą listy pytań.

– Gówno – odparła grzecznie Marzena i zgarnęła kartkę ze stołu.

Marianek był zgodny.

– No tak… Możliwe. A worki? Te kocie? Alicja, masz jakie nowe worki?

– Pod oczami… – wyrwało się Pawłowi.

– Nie, mnie idzie o te takie kolejowe. Znalazłaś co?

– A, właśnie! – ożywiła się Alicja. – A propos znalazłaś, czy nikt z was nie widział mojego zęba? Dziś rano gdzieś mi zginął. Prawa górna piątka, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go położyłam.

– W łazience – poinformowała ją Beata, sięgając po papierosy. – Na oknie za wanną. Firaneczka go trochę zasłania, odsunęłam ją, żeby mieć więcej światła i zobaczyłam ząb. Chyba nadal tam leży.

– O ile nie wleciał za wannę. Ale nawet jeśli wleciał, nigdzie dalej nie pójdzie. Niech leży.

– No, a ja taki byłem ciekaw – ciągnął swoje Marianek. – Bo może tam być coś ważnego, w tych workach, albo co. Może ci pomóc poszukać?

Przerwałam mu.

– Skąd ty właściwie znasz Blekota? – spytałam znienacka.

– Blekota? – zdziwił się Marianek.

– Ernesta – podpowiedziała Anita.

– Ernesta, no tak, znam go… O, już dawno! Z piętnaście lat temu on robił dla jednych znajomych obok nas cały taki wielki obiekt, no… taki wczasowy. I romansował z moją ciotką, ona była wtedy piętnaście lat młodsza i całkiem na chodzie, no i tak się jakoś wszyscy zaprzyjaźnili…

– Szczególnie zapewne mąż ciotki z Ernestem – wtrąciła znów Anita z sarkazmem tak delikatnym, że prawie niedostrzegalnym.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Marianek. – Bo faktycznie, owszem. I w ogóle.

Kolejne pytanie zyskało odpowiedź. Paweł łypnął okiem na kartkę, trzymaną przez Marzenę pod stołem, ale zaczekał z wykreślaniem. Nie popuściłam.

– I tak często tam u was bywał?

– No pewnie. Przecież to nad morzem. A w Warszawie, jak przyjeżdżałem, zawsze się mogłem u niego przespać. Tylko ta jego żona, ona się ciągle odchudza, nic do jedzenia… znaczy… no, ja i tak załatwiałem na mieście…

Lekkie zakłopotanie Marianka świadczyło, że świadom jest własnej żarłoczności i zapewne chce ją ukryć w mniemaniu, że nikt inny dotychczas jej nie zauważył. Nie wyprowadzałam go z błędu.

Starannie obmyślałam pytanie, które pozwoliłoby wydusić z niego więcej, nie dostarczając zarazem żadnej wiedzy, co wcale nie było łatwe, bo jednak, wbrew pozorom, Marianek totalnym idiotą nie był, ale nie zdążyłam już się odezwać. Anita nagle zerwała się z fotela.

– To ja jadę. Ty nie! – machnęła ręką w stronę Marzeny i zwróciła się do Marianka. – Ciebie mogę podwieźć, jazda, idziemy!

Marianek tak zgłupiał z zaskoczenia, że podniósł się z krzesła. Anita złapała go za rękę i pociągnęła ku wyjściu na taras, bliżej było i otwarte, stwarzało szansę błyskawicznego wywleczenie go z domu. Wywlokłaby zapewne, bo Marianek dał się ciągnąć bezwolnie, gdyby nie koty. Ujrzał je nagle, siedzące na zewnątrz, szarpnął się do tyłu i wyrwał rękę ze szponów Anity.

– O, nie! Tam są te dzikie zwierzęta! Ja nie idę! Alicja…!

Rzuciłam się do drzwi wyjściowych w obawie, że rodząca się już cudowna sytuacja ulegnie załamaniu. W celu przekręcenia klucza Anita będzie musiała puścić Marianka, cholerny zamek Alicji wymagał obu rąk, a i to jeszcze łatwiej było złamać palec niż otworzyć. Anita przypomniała sobie zapewne, że koty i jej nie kochają przesadnie, bo z łatwością zmieniła kierunek. Udało nam się zgrać poczynania, złączona para wybiegła tak, że przypominało to ucieczkę z płonącego domu.

– Ona zaraz wróci – powiedziała Alicja spokojnie.

– Mam nadzieję, że uda jej się wypchnąć go z samochodu – mruknęła Marzena i wyjęła spod stołu kartkę. – Paweł, wykreślaj. Chyba mamy szansę…