Выбрать главу

Blekot się zaciekawił, wspólnie postanowili to znaleźć, Marianek wiedział, że kocie worki u Alicji leżą zaniedbane po kątach, ale zaskoczyły go teraz zmiany w jej domu, te pudła i w ogóle bałagan…

W tym miejscu zeznań wyraz twarzy Alicji daleki był od życzliwości, jaką zazwyczaj, mimo wszystko, Marianek się cieszył.

– Właziłeś tu i szukałeś? – spytała drewnianym głosem.

No tak, owszem, właził, bo właściwie dlaczego nie, skoro ona i tak o tym nic nie wiedziała…

– Wypiłeś brandy? Napoleona?

Marianek szczerze pogrzebał w pamięci. A, nie, Napoleona to nie on, wtedy tu był Anatol. Skąd ten Anatol wiedział, chyba od Pameli, Marianek wcale nie chciał go włączać, miał nadzieję, że sam znajdzie…

– I co? – spytała z naciskiem Marzena.

Nic nie mógł znaleźć. Użalił się, Ernest się czepiał, to on powiedział Pameli, myślał, że może ona… Ale Pamela z Anatolem miała sitwę, a on wszystko wywęszył, pozbył się jej i też chciał sam. Pchał się na chama, Marianek bał się go trochę, ciągle się na niego nadziewał…

– Tyś go zepchnął ze schodów w atelier?! – zainteresował się Paweł gwałtownie.

Wcale go Marianek nie spychał, odepchnął go tylko trochę, bo on już się zamierzał, a dalej sam poleciał. I oczywiście, Marianek znów musiał uciec bez worka. O tym jednym, tutaj, pod krzesłem, Ernestowi powiedział, Ernest przylazł osobiście i koty go poszarpały, jak to można trzymać w domu takie dzikie zwierzęta! Kazał mu dzisiaj przyjść jeszcze raz, bo na pewno coś się znalazło i Alicja tego jeszcze nie sprzątnęła, bo ona nigdy niczego od razu nie sprząta, wtrynił mu tę spluwę, kazał gębę sobie zasłonić, przeszukać cały dom i w razie czego krzyczeć „ręce do góry”, ale o gębie Marianek zapomniał i w ogóle myślał, że tu już wszyscy poszli spać. No i tyle, wyjaśnił całą sprawę, czy one mogłyby go teraz puścić?

Podniosłam się, zabrałam ze stołu pudełko ze słonymi paluszkami i ukryłam je w swoim pokoju. Nie po to człowiek na te paluszki czatuje albo je z wyprzedzeniem zamawia, żeby ten kretyn od razu całą resztę zeżarł.

Kiedy wróciłam, Marianek pocierał sobie przeguby, żałośnie łypiąc okiem na puste miejsce po smakołyku. Filiżanki na kawę nie dostał.

– No? – powiedział z nieskrywaną nadzieją. – Wszystko wam powiedziałem, to czy teraz już mogę je zabrać?

– Co zabrać? – nie zrozumiała Marzena.

– No, te rzeczy. Ten zwierzyniec.

Ręce nam opadły. To już musiała być paranoja. Przypomniałam sobie nagle Marianka sprzed dziesięciu lat, kiedy najświęciej wierzył, że Alicja podzieli się z nim swoimi dochodami, żeby mógł jechać do Kalifornii. Alicja grzecznie mu wyjaśniła, że jednak woli wydać swoje dochody na własną podróż do Norwegii, czego zupełnie nie mógł zrozumieć. Myślałam wówczas, że się wygłupia, ale nie, był naprawdę głęboko rozczarowany. I teraz też, bo jak to, sam wykrył istnienie skarbu, tyle się nastarał, tyle wysiłków uczynił, wszystko ujawnił, więc chyba coś mu się za to należy?

– Wynoś się – powiedziała energicznie Marzena. – Wypieprzaj stąd i więcej nie wracaj. Jeśli jeszcze raz Alicja za próg domu cię wpuści, ja z nią przestanę rozmawiać!

Anita nie wytrzymała. Cały wieczór bez intryg, to było ponad jej siły.

– Chyba Alicja powinna…? – zaczęła ze złośliwą naganą.

– Zamknij się – zgasiłam ją od razu, widząc wyraz twarzy Alicji. – Owszem, Alicja, ale ona to powie w takiej formie, że będzie wyglądało na zaproszenie.

– Przesadzasz – skrzywiła się Alicja i zwróciła się do Marianka. – One obie mają rację. No dobrze, mogę nie zawiadamiać policji o tych twoich wygłupach, ale weź pod uwagę, że mam ich dosyć. To jest mój dom, a nie pole bitwy, i nie po to hoduję sobie kwiaty, żebyście mi je niszczyli. Nie musisz już tu dłużej siedzieć.

– I nie masz czego szukać – dołożyłam. – Beata jutro wyjeżdża i zabiera to ze sobą. Do ekspertyzy, ona jest złotnikiem. Żadnych więcej drogocenności tu nie ma i nie będzie, a bank Alicji zbankrutował i straciła wszystkie pieniądze. Więc zapomnij o jej istnieniu.

Do Marianka dotarło po bardzo długiej chwili. Wyraził szczery żal i zamienił nadzieję na przygnębienie. Usiłował jeszcze ocalić jakieś szczątki i wskazał pistolet pod ręką Pawła.

– A to…?

– A to zostanie Alicji na pamiątkę – zarządził Paweł.

– Ale Ernest…

– Powiedz mu, żeby się powiesił. Nie musi do siebie strzelać. A ciebie może zarżnąć nożem.

Wizja, jak dla Marianka, była zapewne zbyt krwawa, bo wreszcie zrezygnował z wszelkich roszczeń. Poszedł. Z litości, ze względu na koty, Alicja wypuściła go drzwiami wejściowymi, a nie przez taras.

– Zwariowałaś? – spytała z niesmakiem, wróciwszy, kiedy już z pewnością się oddalił. – Dlaczego miałam zbankrutować?

– Żeby już nie liczył na dochody z twoich gałęzi, półeczek i nie wiem, czego tam jeszcze. Inaczej w życiu się go nie pozbędziesz, a do łba, jak widać, może mu wpaść każda głupota. Anita, miałaś rację…

Anita kręciła głową w uznaniu dla samej siebie.

– Dużo się mogłam spodziewać tu u was, ale nie aż tyle. Cóż to za urocze stworzenia, te koty! Ale popatrzcie, ile zgadłam! Możecie mnie nie podziwiać, sama siebie podziwiam dostatecznie.

– Czy te słone paluszki wyrzuciłaś do śmieci? – spytał Paweł. – Taka świetna zagrycha…!

* * *

– Oczywiście, że poszedłby siedzieć – powiedziałam z gniewem do Alicji zaraz nazajutrz, kiedy zostałyśmy same, Pawła z Beatą wysławszy do sklepów. – Nieumyślne spowodowanie śmierci, istnieje taki paragraf. Sam się przyznał, idiota.

– A nikt go o to nie podejrzewał – westchnęła w zadumie Alicja. – Ja, w każdym razie, nie. Stawiałam na Bełkota.

– Ja też. I nawet słusznie. Do głowy by mi nie przyszło, że aferę może rozpętać ta żerta jełopa. Ale teraz sama widzisz…

– Widzę mój ogród, wymagający pielenia. I bambus. Trzeba go wykopać, co najmniej połowę.

Znów siedziałyśmy na tarasiku przy ogrodowym stole. W samo południe komary pokazywały się rzadko, można było pozażywać świeżego powietrza. O Marianku Alicja rozmawiała niechętnie, stanowił jej osobiste rozczarowanie, miała do niego słabość, a okazał się niegodzien pobłażliwości i tego całego żarcia, które zdołał u niej wrąbać. Zapewne żal jej było wszystkich rozrywkowych wydarzeń, powodowanych przez niego, zarazem nie miała wielkiej ochoty eksponować własnego błędu. Z dwojga złego wolała bambus, który zresztą też stanowił błąd. Mała garstka, posadzona przed laty, rozrosła się w potężną kępę, zarastającą ogród coraz bardziej, zachłanną i upartą. Trudność pozbycia się drapieżnej rośliny polegała na tym, że jej korzenie sięgały prawie półtora metra w głąb gruntu i zwykła ludzka siła nie dawała im rady.

– Pociesz się altruistyczną myślą, że jesteś pożyteczna dla społeczeństwa…

– Dla jakiego społeczeństwa?

– Chociażby dla mnie. Też zaliczam się do społeczeństwa. Dzięki tobie wiem na pewno, że za skarby świata nie posadzę u siebie nawet jednego, najmniejszego pędu bambusa. I ostrzegę wszystkich dookoła. To już coś, nie?

– I tak ci nie uwierzą. Słuchaj, co ty masz zamiar zrobić z nimi?

Gest jej brody wskazywał gdzieś w kierunku centrum handlowego, co mogło oznaczać tylko Pawła i Beatę. Nie spodobało mi się to pytanie.

– A co niby powinnam zrobić? Poderżnąć im gardła?

– Może byłoby wskazane… Zwracam ci uwagę, że ja tu zostaję, ale wy wszyscy wracacie do Warszawy. Nie wtrącam się do Beaty, ale Ewę znasz doskonale. Co ma z tego wyniknąć?