Выбрать главу

Pierwszym krokiem przedsięwzięcia było zebranie skromnych zasobów finansowych, co pozwoliło uciułać kapitał wynoszący równo cztery talary. Oddali je w ręce Dominika, który, choć dawniej do przywództwa się nie rwał, teraz z całą energią kierował przedsięwzięciem, wspomagany przez Chłapowskiego, Tancewicza i kilku innych. Najpierw Skulski, który nie zapomniał batów otrzymywanych od Gansa, kupił taflę grubą po stłuczonym zwierciadle, kazał szklarzowi obciąć ją na okrągło i zrobić dziurę w środku dla obsadzenia walca, na którym miało obracać się koło. Chłopak od stolarza zrobił drewniany postumencik i dwa słupki do obsadzenia korby i walca. Inny chłopak, mały Żydek od rękawicznika, zeszył dwie poduszeczki z irchy. Zostały one wysmarowane przez spiskowców amalgamą z cynku i merkuriusza. Cztery “butelki lejdejskie” dźwigały deseczkę, stanowiącą stolik elektryczny, która mogła unieść ciężar stojącego na niej ucznia. Druty do przeprowadzenia prądu nic nie kosztowały, urwano je gdzieś od dzwonka w sieni. I tak powstała “maszyna elektryczna” za jedyne trzy uczniowskie talary. Trzeba było teraz tylko wypróbować jej działanie! Ba! Ale na kim? Chętnego śmiałka, który by się zgodził poddać próbie, nie było. Przez tydzień targowano się, losowano, namawiano, ośmielano… bez skutku. I wówczas Dominik wpadł na szatański pomysł.

– Chłapowski, kładź się na deskę! – rozkazał na kolejnym posiedzeniu konspiratorów.

– Ja? zwariowałeś? Dlaczego właśnie ja?

– Ktoś musi!

– No to sam się połóż! Patrzcie go, mądry się znalazł. Dlaczego właśnie ja, a nie ty?

– Bo ja ci nie obiecywałem, że spełnię twoje życzenie, jakie by ono nie było! Zapomniałeś?

Pozostali, wpatrzeni w nich, nie bardzo rozumieli, o co chodzi, ale na widok twarzy i milczenia Chłapowskiego pojęli już, że oto wreszcie jest delikwent na próbę. Dezydery stał chwilę oniemiały, po czym westchnął cicho, spuścił głowę i podszedł powoli do piekielnego mechanizmu. Zanim się położył, mruknął jeszcze w kierunku Dominika:

– Ale ty jesteś świnia, niech cię licho!

Brać cała na te słowa kwiczeć zaczęła ze śmiechu, Dominik aż się za brzuch trzymał na widok zbolałej miny Dezyderka. Ten zaś w chwilę później napompowany płynem, leżąc na stoliku elektrycznym, za przyłożeniem ręki miotał iskrami lecącymi z nogi lub ucha, lub nawet nosem i ustami je wypluwał. Gdy do włosów dłoń zbliżano, jasna czupryna Chłapowskiego podrywała się na baczność, jak ze strachu. Sukces był całkowity. Gansowi można węgrzyn w butelce na płyn zamienić i w ten sposób sam się napompuje! Jedna tylko troska pzostała: jak ułożyć Gansa na stoliku? Myślano długo i mozolnie, za ostatni z czterech talarów nagrodę nawet wyznaczono dla tego, kto pomysł sposobny podda. Wszystko na próżno. Najbardziej wściekły był Chłapowski, że jego poświęcenie pójdzie na marne.

Dzień zakończenia roku zbliżał się nieubłaganie, a pomysłu wciąż brakowało. Rozpacz czarna ogarnęła spiskowców. Tylko Dominik nie tracił wigoru. Za owego talara kupił pieprzu i butelkę węgrzyna, którą opróżnił, przelewając zawartość do innego naczynia.

W dniu uroczystym żegnał absolwentów ksiądz rektor Czekan, wicerektor profesor Gans i całe grono pedagogiczne, zasiadające za dębowym stołem o krzywych nogach. Gdy Czekan kończył uroczystą przemowę, Gans, w czeluść surduta odświętnego rękę zapuściwszy, “lekarstwo” wydobył i za fotel sąsiada lekkim, niby naturalnym przechyłem się kryjąc, łyk zdrowy pociągnął.

Później działy się rzeczy niesamowite, jakich rydzyński przybytek nie widział ani przedtem, ani potem. Gans bluznął na stół fontanną pieprzu pomieszanego z wodą, począł się krztusić i pluć naokoło, paskudząc profesorom odzież świąteczną. Ci rwetes podnieśli, od stołu się zerwali i wycierali, przy wtórze idącego od sali śmiechu. Uczniowie wyli z uciechy.

Dominik, rzecz dziwna, jedynym był chyba, który się nie śmiał. Czuł, że to ostatni sztubacki figiel, jaki spłatał i że od dziś los jemu będzie płatał figle znacznie poważniejsze.

Długie chwile minęły, nim porządek jaki taki przywrócono na tyle, by – już w nieobecności “jeometry” – można było wręczać promocje i świadectwa. Dominik, jak i inni, swoje z rąk Czekana odebrał, spodziewając się zwykłej formuły gratulacyjnej. Ale stary pijar, rękę mu ściskając, szepnął jedynie:

– Wiesz teraz, co w życiu Polaka poczciwego najpierwsze?

– Wiem!

– Gdy brata spotkasz swego, powiedz mu… powiedz, że mu ciebie zwracam, od matki waszej! Żegnaj!

Dominik schylił się i jak było przepisem nakazane, przycisnął usta do dłoni starca.

Wspomnienie 2 – Cienie wysp dalekich

– Bzdury, mój drogi Massena! Godzina policyjna nie rozwiąże sprawy. Trzeba rozstrzelać kilku podżegaczy, a jeśli to nie wystarczy, to kilkudziesięciu lub nawet kilkuset! I nie trzeba tego stawiać na płaszczyźnie sumienia. To jest konieczność wynikająca z rozkazów Konsula. Mamy utrzymać to miasto i utrzymamy je, a środki, jakich użyjemy, zostaną uświęcone przez cel! Konsul musi mieć czas na sforsowanie Alp. Kiedy armia rezerwowa ruszy z Dijon…

– Właśnie, kiedy ruszy? Już maj… – Massena przerwał Soultowi, który, jakby zmęczony zbyt długim wykładem, szeroką koronkową chustką z monogramem ocierał pot z czoła.

– A czym chcesz strzelać do tych obwieszonych złotem bękartów? Gaubert nie nastarcza z odlewaniem kul, brak ołowiu, brak wszystkiego, wszystkiego, Soult!

– Więc wycieczka!

– Wycieczka. Jeszcze jedna… może. Gdy się nie powiedzie, miasto przepadnie. Hazard.

– Karsnecky poprowadzi, zna ich pozycje i nowe ścieżki. Prawda, mon petit?

Nazwisko, przekręcone zabawnie przez Soulta, zabrzmiało donośnie, podrywając mnie na baczność.

– Avec joie, mon general! – wypaliłem bez namysłu.

– Et voila! – Soult wskazał na mnie, jakby ta odpowiedź całkowicie rozwiązywała problem.

Massena skinął, bym się zbliżył do mapy. Miasto, osadzone u stóp poprzecznej gałęzi Apeninów, w głębi zatoki, z siecią ulic i placów, z kościołami, blokami zabudowy, willami i pałacami, z meandrami fortyfikacji i fos, marszczyło się na okraszonej brązowymi zaciekami, podklejonej płótnem płachcie, zbyt barwne, niepodobne do okrutnej rzeczywistości, która czyhała na zewnątrz pałacu. Dwie gałęzie wzgórz wraz z wybrzeżem morza tworzyły trójkąt, w którego podstawie leżała twierdza. Jądrem twierdzy było miasto, zbrojne nad wszelką miarę. Portu broniły dwie krzyżujące się tamy, lądu zaś górski trójkąt, o którym wspomniałem, najeżony szańcami i bateriami. Nad wierzchołkiem trójkąta panowały dwa spiętrzające się forty: Ostrogi i Diamentu. Patrząc od strony morza, tak jak była ustawiona mapa, miało się po prawej stronie miasta, na wschodzie, zbocza Monte Ratti i rzekę Bisagno, spadającą z gór Monte Creto, a po lewej rzekę Polcevera, płynącą przez dolinę o tej samej nazwie. W lewym dolnym rogu mapy stwór olbrzymi, pokryty łuską, rogaty i dzierżący trójząb, ciągnął na rozdwojonym ogonie, po powierzchni kreskowanego morza, elipsę ze stylizowanym napisem: “Genova”.

– Którędy radzisz i kiedy? – te słowa do mnie były zwrócone. Na drugą część pytania odpowiedziałem z łatwością. W nocy, z soboty na niedzielę, było najdogodniej. Austriacy piją wówczas w swych okopach, w namiotach hulanki z dziewkami urządzają, oficerów zaś trudno uświadczyć, ruszają do zamtuzów, które w Voltri urządzili. Ale którędy?