Szedłem tuż za generałem, czepiając się krzewów, które wyścielały zbocze, gdy nagle ból przeszył mi biodro, jak strumień wrzątku i o ziemię cisnął. Porwali mnie żołnierze i w dół nieśli. Z góry następowali Austriacy. Koniec! – pomyślałem – wszystko przepadło!
– Gdzie generał?
Żołnierz, ocierając twarz rękawem, pokazał do tyłu.
– Został tam.
– Dlaczego nie zabraliście go?
– A niechaj go francuskie ciarachy ciągną, my Polaków zabrali i to dość.
– Co z nim?!
– Trup pewnie. Kula, która waszmościa w bok kopnęła, jego na śmierć utłukła.
Baterie z wałów twierdzy osłoniły nas przed pościgiem. Ale w mieście nie lepiej się działo. Keith, korzystając z ulewy, zbliżył się do portu i bombardował go seriami salw, które wzniecały pożary i zabijały ludzi na ulicach. Tłumy oszalałych kobiet przebiegały aleje, krzycząc o chleb dla dzieci i dzwoniąc dzwonkami. Na Boga, czyż innej chwili wybrać nie mogły? Rozpraszano je i zbierały się znowu, niepomne na deszcz, podrywające mężczyzn, rozwścieczone, dzikie. Widok tego sabatu większy ból mi przynosił niźli rana, która powierzchowną się okazała.
Wieziono mnie na wózku do lazaretu. Mieścił się on w Palazzo Doria-Tursi, lecz by tam dotrzeć, trzeba było przecisnąć się wśród kłębowiska głodowej rozpaczy. Chwyciłem za rękę dziewczynę przebiegającą mimo, ładną, ale o rysach wykrzywionych furią. Wrzasnąłem, przekrzykując tumult:
– Przeciw komu, przeciw komu, kogo przeklinacie?!
– Ciebie, Francuzie! I tę wojnę ohydną, którą przywlekliście!
– Wolność wam przynieśliśmy. Nie rozumiesz, głupia?!
– Bratu memu to powiedz, może zrozumie! Pięciu lat nie dożył, z głodu wczoraj skonał! Takeście go wolnością nakarmili! Dość tej wojaczki, chcemy żyć jak ludzie. Zabierzcie precz tę wojnę! Przeklęci, byście zdechli wszyscy w męczarniach! – zaklęła ohydnie, anim podejrzewał, że z takich ust takie się słowa posypać mogą i rozszlochała się w głos.
Żołnierz prowadzący wózek odsunął dziewczynę na bok i koła potoczyły się dalej. Patrzyłem w niebo, krople deszczu obmywały mi twarz i nie pojmowałem nic.
Lazaret był pełny. Leżeć z gnatem nie połamanym, a tylko zdrowo draśniętym, wstyd mi było. Po kilku dniach zwlokłem się z pryczy, o laskę poprosiłem i wymaszerowałem w kierunku portu. Teraz dopiero, idąc przez ulice pełne śmieci i wszelakiej zgnilizny, przez nikogo nie sprzątniętej, widziałem, jakich spustoszeń dokonało oblężenie. Gruzy, połamane wózki, kondukty żałobne, ludzkie szkielety, ze skórą cieniutką i napiętą, jakby miała pęknąć, dzieci o oczach starców i te kobiety, sterczące pod ścianami i wyciągające ręce do takich samych cieni jak one, snujących się bezwiednie miękkim, więdnącym krokiem gałązek, które upadną. Na bunt, nawet w oczach, nie mieli już siły.
Miasto oddychało snem głodu. Z ostatnich rezerw kakao pomieszanego z bobem, opiłkami drewnianymi, krochmalem, siemieniem lnianym i mąką z zielska zbieranego na cmentarzach, wypiekano 200-gramowe głodowe racje dla żołnierzy. Jeńcy i ludność nie dostawali już nic.
Dziewczyna, dziecko prawie, do tamtej z tłumu podobna, wysunęła się bezszelestnie z arkadowego podcienia pałacu, który mijałem.
– Panie oficerze, panie oficerze…
Chwyciła mnie za rękaw i uśmiechnęła się sztucznie. Z uśmiechem tym kłóciły się przykryte cudownymi rzęsami oczy w zapadłych oczodołach, smutne, rozpaczliwe, na sekundę ożywione nadzieją…
– Panie oficerze!
– Czego chcesz?!
– Pójdziemy do mnie, panie oficerze, będę miła dla pana, pójdziemy…
Pociemniało mi pod czaszką. Saper bez ramienia, z sąsiedniej pryczy, gdy w lazarecie leżałem, opowiadał ze szczegółami, jak sześciu im kobieta nieznana noc całą oddawała się wedle ich sprośnych życzeń za kubek owsianej mąki i garść cukru. Nim wyszli, zaczęła smażyć placki dla dwojga swych dzieci i za dużo usmażyła, bo jedno w ciągu nocy umarło i zimne je z kołyski wyjęła. Wtedy myślałem, że łże kanalia.
Dziewczyna nie ruszyła się, trzymała na twarzy uśmiech, kurczowo i boleśnie, prosząc mokrymi oczami, które mi psie oczy przypominały. Milczenie moje wzięła widać za wahanie, bo drżącymi palcami chwyciła rąbek niebieskiej sukni i uniosła, pokazując pół uda.
– Panie oficerze, chodźmy, nie będzie pan żałował, będę dobra…
– Przecież jestem ranny, nie widzisz? – chyba nie ja to mówiłem, a tylko słyszałem, tak głupie były te słowa i tak wstrętne. Widać rozum na dobre mi się pomieszał z rozpaczy, a może z głodu, bo i ja nie dojadałem, jeśli zaczynałem bredzić w sposób tak koszmarny.
– To nic, to nic, chodźmy, panie oficerze, proszę! – szeptała bezwiednie.
Wyrwałem z kieszeni sakiewkę i wysypałem na jej dłoń stos monet, w tym kilka złotych. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem jak rozbudzona, podnosząc głowę wyszeptała:
– Przecież tego się nie je.
Z wąskiej, drobnej dłoni, ugiętej pod ciężarem metalu, zsypywały się monety i spadały powoli jedna za drugą, uderzając o stopy, kostki, zderzając się, dźwięcząc. Dziewczyna patrzyła pustym wzrokiem przez moje ciało, jakbym był powietrzem. Potem odwróciła się i zniknęła tam, skąd przyszła.
Stałem jeszcze czas jakiś, wspierając się na lasce i patrząc w oczy dziewczyny, która już dawno odeszła. To w nich była wojna, nie ta kłamana, teatralna, z komendami, bagnetami, z ogniem dział, z krwawymi strzępami mózgów i jelit, lecz jedyna, najokrutniejsza, prawdziwa, przeklęta wojna!
Byłem młody i nie przyszedł jeszcze czas, bym to na dobre pojął.
Dochodząc do nadbrzeża już z daleka spostrzegłem dwa wysokie maszty golety Torresa. Andre Torres, kupiec z Hawany przybył do Europy z tajną misją do Pierwszego Konsula i utknął w Genui, lecz o co tu szło, wyjawić nie chciał. Za to dużo prawił o Karaibach, o tamtejszym słońcu, przy którym nasze przypomina płomień świecy, o tamtejszych kobietach, gorących jak ich słońce, o jadowitych wężach, powstaniach niewolników, o tysiącach rzeczy barwnych, wykradających człowieka z koszmaru oblężonej Genui.
Z tej bezładnej gadaniny nie bardzo wynikało, że Andre para się tylko kupiectwem lub że w ogóle się nim para. Niejeden celnik musiał go znać i dobrze sobie zakonotować, a i siedem trzyfuntówek i dwa działa dwunastofuntowe zamocowane na rufie mówiły swoje.
Andre nie lubił pytań i sam rzadko je zadawał. Trzeba było czekać, aż się napije swojej dziwacznej wódki, której zapas ukrywał przed załogą w kajucie, a która gębę mu wykrzywiała, że aż zęby zgrzytały. Wtedy dostawał natchnienia i gadał tak długo, aż go sen zmorzył.
Poznaliśmy się na nadbrzeżu, w kilka dni po mojej rejteradzie od Austriaków. Spacerując wąskimi uliczkami zabrnąłem na tyły składów portowych, gdzie piętrzyły się sterty pustych beczek, zbutwiałe łodzie i budulec okrętowy. Tam mnie dopadli. Dwóch, w marynarskich kaftanach, z nożami ostrymi jak brzytwy. Wciśnięty między mur a piramidę skrzyń, poczułem chłód metalu pod brodą.