Prędzej! Prędzej!
Zza mijanej ściany lasu wytrysnął widok pagórka i nagle korony drzew wokół dworu. Na krańcu wstęgi gościńca dostrzegł kilka punktów, bliżej dało się widzieć, że to konni i dwa wozy z ludźmi. Sam wkrótce dopadł dwóch szlachciców, którzy zmierzali kłusem pod górę. Do ojca jadą? Z czym? Niepokój ścisnął mu serce, zaciął konia. Gołe kikuty sadu śmigały wokół uszu, wpadł w bramę i oniemiał.
Całe podwórze zastawione było powozami, brykami, staroświeckimi landarami, a także i chłopskimi wozami z drabin. Ponad trzydzieści koni najróżniejszych maści wierciło się przed stajnią, na uwięzi. Parobcy znosili zwierzętom owies.
Na pojazdach leżeli w słomie panowie szlachta i jakieś łyki przedziwne, wyglądające z miejska i trudne do określenia. Całe zgromadzenie, nie rozbudzone jeszcze i głośno chrapiące, tuliło się pod kożuchami i derkami. W kącie podwórza kilku grzało się przy małym ognisku.
Dominik nic nie pojmował. Szedł wśród tego koczowiska sam, bo mu konia bez słowa z ręki wyjęto i przywiązano u stajni, patrzył w obce twarze, spite, zmarznięte, zaspane i chrząkające. Wstąpił pod tympanonik portyku i w oczach zrobiło mu się ciemno, plamy jakieś migały i atakowały zmysły. Z domu wychodził, przecierając oczy, człowiek, którego widzał przed laty, jak rozszalały rzucał się na ojca wraz z Czarnockim i innymi, pod kościołem. Tamten nie mógł poznać trzynastoletniego brzdąca w dwudziestodwulatku pod wąsem. Minęli się. Dominik, pełen złych przeczuć, skoczył w kierunku korytarza zawalonego leżącymi pokotem ciałami. Tu wpadł niespodziewanie w objęcia Grety, która zaczęła go tulić ze szlochem, co przeczucia jego uczyniło jeszcze czarniejszymi. Wyrwał się z jej ramion i kopnął z rozmachem drzwi, w miejsce, gdzie w dzieciństwie przykładał chciwie ucho.
– … Tedy, mówię, hańba czekać! Tak i…
Kilkanaście głów siedzących przy jedzeniu szarpnęło się ku niemu, kilkunastu ludzi zerwało się, chwytając za szable, lufy spojrzały mu w twarz czarnymi oczodołami.
Jeden człowiek pozostawał w miejscu. Miał twarz młodą, lecz zmęczoną, ogorzałą, prawie brązowego koloru. Przedwczesna, nieznaczna jeszcze siwizna, przydawała patyny pełnym szlachetnego skupienia, mocno kreślonym rysom. Kanciaste brwi jak dachy kryły oczy i te oczy patrzyły w twarz Dominika uporczywie, z niedowierzaniem, wahaniem, z radością i bojaźnią… Dominik poczuł ból w gardle, ściskało mu krtań. Patrzył chciwie. Tamten powoli uniósł się, okrążył stół, zbliżał się i rósł, potężniał w oczach. Dominik bezwiednie szeptał raz za razem: “Janku… Janku… ”
Karśnicki wyciągnął do brata drżące dłonie, ale zaraz cofnął się o krok, skurcz niemiły wykrzywił mu oblicze, spytał:
– Ktoś jest, ojca czy nasz, znaczy mój i matusi? W Berlinie cię twój stary hodował. Cóż wyhodował?
Dominik osłupiał, ale na krótko. Opadło w nim wszystko, strach i napięcie. Czuł się szczęśliwy tak bezgranicznie, że ani mógł to wyrazić. Podszedł do kanapy, zrzucił na nią kożuszek, poprawił włosy, które spadały mu na czoło i stanął przy oknie, tyłem do zebranych. Cisza była, nikt nie usiadł, słyszeć się dało, jak Karśnicki palce zwiera, że aż strzelają wyginane kości. W tej przyczajonej gotowości, naciągniętej jak struna, która pęknie, zabrzmiały spokojne słowa, mówione dobitnie i głucho brzmiące, że wydawało się jakby dochodziły zza szyby, gdzieś od drzew, od mgły…
– “Polacy! Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości. Obaczę, jeżeli Polacy godni są być Narodem. Idę do Poznania… ”
– Bracie!
– “Idę do Poznania, tam się pierwsze moje zawiążą wyobrażenia o jego wartości. Polacy!… ”
– Bracie!
– “… Od was więc zawisło istnąć i mieć ojczyznę… ”
Karśnicki już szedł ku niemu.
– “… Przynoście mu wasze serca i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. Wie… ”
– Bracie kochany!
Mężczyźni patrzyli po sobie albo w ziemię, skrępowani widokiem tych dwóch, którzy tulili się do siebie jak para kochanków, całowali, patrzyli w oczy, śmiali bezgłośnie i znowu zwierali, jakby próbując siły swych ramion. Stali tak długo, aż się z głębi pokoju ozwał głos:
– Panie Karśnicki, na Boga, czas mija!
Karśnicki i Rezler oderwali się od siebie i podeszli do stołu.
– Waszmościowie, oto mój brat jedyny, Dominik… Z Berlina pewnie przybywa, tedy i wieści przynosi najnowsze. Cóżeś to prawił tak pięknie a tak uczenie? Kto to napisał i gdzie owa księga?
Dominik począł ściskać wyciągające się dłonie, obchodził kolisko i tłumaczył, że przywozi proklamację Wybickiego i że jej autor wraz z generałem Dąbrowskim lada dzień stanie w Poznaniu, by naród z kolan podnieść, że tuż za nimi następuje Napoleon, by siłą swego oręża poprzeć Polaków, że…
– Wiwat! niech żyje Napoleon!
– Wiwat! Wiwat!
Okrzyki i i nagła palba zbudziły tych z podwórza, zrywali się wszyscy, w najdalszych kątach, w strachu, że ich ktoś osaczył, a nowinę poznawszy, sami walili z pistoletów, ze skałkówek i kapiszonówek, z czego się dało.
– Wiwat!
Dominik docisnął się do brata.
– Co się tu dzieje?
– Nie pojmujesz? Francuzi tuż, tuż. Pod Poznań podchodzą. Wszędzie szlachta i mieszczanie wieści nasłuchują, znaku im tylko trzeba. Ot i znak przywozisz. Niech jeno Wybicki i Dąbrowski deklarację ogłoszą… O chłopów tylko chodzi…
– O chłopów?
– Właśnie, czy się ruszą. Zanim cesarz przywędruje, sami kraj oczyścimy, by móc głowę wysoko dzierżyć, a nie między nogami! W Szamotułach landrata już nie ma, choć Francuzi poszli bokiem, ale Borek, pardon, Herr von Boritz, już od kilku miesięcy tam siedzi i landraturą zarządza. Kupę widzisz od wczoraj tajemnie zbieram. Szlachty i mieszczan sporo przybyło. Zamiarujemy prusactwo zdusić, nim samo tył da, a też i o Czarnockiego chodzi, bo go tam w piwnicy trzymają już prawie dziesięć lat. Ojcu twemu to zawdzięcza… Nie, nie tylko za to pod kościołem, ale potem uciekać chciał i żołnierza utłukł.
Ojcu? Dominik przypomniał sobie.
– Gdzie ojciec?
– Jak to gdzie?
– No gdzie, przecież po polsku gadam!
– Nic nie wiesz?
– Nic? Znaczy co?!
– Ojciec twój… nie żyje.
…
– Umarł trzy tygodnie temu. Serce, kiedy wieści o Jenie przyszły… Pochowaliśmy go, ja i Greta… Dominiku! Dominiku!
Dominik nie słuchał. Podszedł do kanapy, która już opustoszała, bo się wszyscy obejmowali i zwalił się z jękiem, kryjąc twarz w poduszkę. Brat dotknął go łagodnie.
– Odczep się!
Krzyki na zewnątrz i wewnątrz dworu nie ustępowały.
– Wiwat, niech żyje! Wiwat cesarz!!
– Wiwat Wybicki i Dąbrowski – ryknął Karśnicki, oderwany od znieruchomiałego brata i podrażniony.
– Co za Wybicki! Jakobin, gilotyny przywiezie! – ryczał już któryś. – Nie trza nam. Napoleon idzie, słyszeliście panowie, a tu pan Karśnicki chłopskie powstania będzie czynił, Wybickiego na sztandar pchając!
– Racja! – poparł go głos drugi. – Od rana nic nie uradziliśmy! Czasu szkoda, w pole trzeba, sami radę damy!
– W pole, w pole!
Zabrzęczały szable wyrywane z pochew.
Karśnicki długo wrzawę uciszał, aż wreszcie, przekrzykując nieustępliwych, rzekł: