W godzinę dopadli Szamotuł.
Pruski mur budynku landrata, z krzyżakami i białym tynkiem wypełnienia, widoczny był jak na dłoni. Zsiedli z kulbak i podchodzili pieszo, kryjąc się w cieniu domów. Wartownik w drzwiach, zdzielony kolbą, padł jak snopek. Kilku żołnierzy i urzędników rozproszyło się po pokojach. Szlachta, krwi syta, choć goniła zajadle, brała już tylko w niewolę. Karśnicki, mając brata za plecami, rwał ku kancelarii. Drzwi kopnięciem otworzył i uskoczył na bok. Szarpnął za sobą Dominika, który nie był na tyle ostrożny, a raczej doświadczony, by samemu usunąć się na czas ze światła ościeży. Życie mu zawdzięczam! – pomyślał Dominik w tym samym momencie, gdy dwie kule wystrzelone z komnaty jęknęły mu koło ucha.
Borek sięgał już po trzeci pistolet. Nóż przez Karśnickiego miotnięty zawarczał w powietrzu i wbił się w nadgarstek wyciągniętej ręki. Jeden ryk bólu i zaraz drugi, gdy Janek nóż odbierał. Dominik patrzał na gadzinę jak malała, śliniła się, płakała i skamlała na kolanach.
– Gdzie Czarnocki?!
Wyciągnęli ich z lochów. Czarnocki i paru innych sami stąpali, oczy zamykając, bo się im słońce wydawało świecą wrażoną do oka. Chłopa nieszczęsnego, Kacpra, prowadzono pod ramiona, by nie upadł.
Borka przywiązano do drążka, przy którym sam karał swoich winowajców. Czarnocki przestał ściskać rękę Jankowi i Dominik ze zgrozą spostrzegł, jak próbuje bicza z długim końcem, jak podchodzi ku wijącemu się Borkowi.
– Zostaaaaw!!! – zajęczało gdzieś z boku. Kacper, chłop-rekrut, pozbył się swoich opiekunów i kuśtykał ku Czarnockiemu.
– Mój on! Mój! Ja go… oprawię! Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!
Śmiał się jak nieprzytomny i wywracał białkami. Czarnocki wahał się jeszcze, ale już ktoś chłopu drugi bat w rękę wcisnął, radząc:
– Na zmianę go, suczysyna, tańczyć uczcie!
Świst bata z lewej i zaraz z prawej i potem już tylko z lewej, bo Czarnocki, nie chcąc widać razem z chłopem zemsty wywierać, z rozmachem prasnął bat o ziemię i ustąpił na bok.
Dominik może by i wytrzymał, gdyby nie wycie Borka, tak żałosne, tak przejmujące, że rozdzierało serce. Gdy jeszcze przypomniały mu się czerwone plecy żołnierza na rydzyńskim rynku, nie zdzierżył. Dopadł do bijącego i pchnął go obiema rękami. Chłop padł w piasek, twarzą do przodu i już się nie podnosił, a tylko odczołgał na bok, głowę osłaniając.
Karśnicki brata w górę podniósł jak słomkę, jak gdyby chciał nim o ziemię rzucić.
– Takiś? Rezler ci przecie! Widziałeś jak Borek chłopów bił?
Dominik się nie przeląkł.
– Widziałem takie bicie, o jakim ani ty, ani Borek pojęcia nie macie i mieć nie będziecie. Bić przy mnie nie zezwolę, chyba że i mnie przywiążesz – wskazał na drążek. – Chcesz, to go obwieś albo swym nożem zarezaj, widać lubisz krajać! Ale nie bij! Nie kaci wolność ojczyźnie przywrócą, lecz żołnierze. Inaczej nauki twoje pojmowałem.
Oderwał ręce brata, rozepchnął tłum i ruszył do konia. Karśnicki oczy wbił w ziemię i długo nie podnosił, by kompani nie ujrzeli zarumienionych policzków.
– Prędko przyjedziesz? Czekać będę!
– Przyjadę. Czeladzi tylko trochę dla majątku dobiorę i sprawy uładzę. Francuzom do Poznania żywności trzeba będzie dowieźć. Wozy zbiorę, załaduję i z nimi pojadę.
Cyganka plasnęła w ręce z uciechy.
– Do miasta pojedziesz? Weź mnie ze sobą! Tak dawno nie widziałam miasta. Weźmiesz mnie, prawda?
– Wezmę, wezmę, jeno mi dziwno, żeś tak miasta głodna. Przedtem mówiłaś…
– Muzyki posłuchać, potańczyć, ach! Ludzi się naoglądać, świata…
– Ludzi? Muzykę, kiedy chcesz, i tu sprowadzić mogę. Kapelę całą wystawię, rzeknij jeno.
– To nie to, nie to samo. Weź mnie ze sobą!
– Rzekłem już, pojedziemy razem. Dla ciebie…
Dominik podniósł się od stołu, przy którym śniadał wraz z bratem i jego niewiastą. Nie lubił jej, może za to, że i ona spoglądała na niego złym okiem. Prawda, że piękna diablica. Janek stawał się przy niej jak dziecko powolne skinieniu. Dziwne to, przecież do ołtarza jej nie poprowadzi, choć kto go wie, nie do takich szaleństw jest zdolny. Do łóżka dobrze sobie wybrał, tylko że dom Greta dalej prowadzi, bo tej dzień cały nie ma, przy gościńcu w dal się wpatruje, albo też tańczy na łące jak obłąkana, a na widok dworu dąsa się i smutnieje. Tedy po co przylazła, porywał ją kto, gwałtem ciągał, do ciężkiej cholery! Z Janka pół tylko w domu było do rozmowy, do wszystkiego, bo drugie pół myślą przy niej stało… Ale i to prawda, że i jej ostało się pół jeno, to dlatego tak mnie nienawidzi.
– No, czas na mnie. Wybicki się pewnikiem niecierpliwi, myślę, że razem z Dąbrowskim siedzą w Poznaniu już od wczoraj.
– Skrybą ostać chcesz?
– Do czasu. A co, może nie zdatnym do szabli?
– Zdatnyś, zdatnyś… i jak jeszcze. – Karśnicki chyba za gorąco go zapewniał i za jawnie się uśmiechał, bo Dominik dostrzegł przesadę i obaj się roześmieli.
– Czas do Wybickiego. Bądźcie zdrowi. Janku, nie gniewaj się. Okrucieństwa nie znoszę, ale przecież nikogo już nie mam prócz ciebie.
– Nie mazgaj się! Życia nie znasz, świata mało ugryzłeś. Dobrze, żem tamtej nocy o tobie nie zapomniał. Pamiętasz com prawił?
– Pamiętam, że Wielkopolska ojczyzny kolebka. Tobie zaś ksiądz ów to przepowiedział, jakże mu było?
– Zimorowicz. Prawda, prawda… – Karśnicki coś sobie przypomniał. – Na cmentarzu byłeś?
– Byłem. Pojąć tylko nie mogę, czemu pochowaliście ojca w ogródku “klechy”. On tego Zimorowicza nie cierpiał, nie jest że to wbrew jego woli?
Karśnicki podniósł się z fotela, sekretarzyk otworzył i podał Dominikowi małą, gęsto zapisaną notatkę. Czarno na białym nakreślone tam było, ręką ojca niewątpliwie, że on, Franciszek Rezler, nigdzie indziej jak tylko przy boku ślubnej swej małżonki chce spocząć po śmierci. Kto by wolę jego złamał… etc., etc.
Dominik zamyślił się głęboko. Taki był ten ojciec. Zły i dobry. Może i nieszczęśliwy, któż zgadnie?
Wjeżdżając w ulicę Wilhelmowską, zwaną aleją Wiliam, aleją, gdyż na środku zdobił ją potrójny szereg drzew, a mieszkańcy Poznania najchętniej wychodzili tu na spacery, Dominik minął kilku francuskich oficerów żywo dyskutujących, a zaraz potem grupę jeźdźców, również we francuskich mundurach. Jechali stępa, gwarzyli wesoło, swobodni, rozluźnieni. Francuzi w Poznaniu! – dobra nasza. Dominik przyśpieszył bieg konia.
Wstrzymała go biała płachta opinająca pień dębu, wokół której zebrał się spory tłumek. “Polacy!… ”, toż to odezwa Wybickiego, pięknie drukowana czarnymi literami, wieszczyła, radowała, wywoływała okrzyki radości lub niedobre spojrzenia.
Jadąc dalej zobaczył jeszcze kilka odbitek rozlepionych na murach, bądź przyszpilonych do drzew. Znak nieomylny, że Wybicki jest już w Poznaniu i działa energicznie.
Przy narożniku pałacu Działyńskich, gdy wjechał z Franciszkańskiej w stary Rynek, ujrzał prześmieszny widok. Młoda dama, ubrana wykwintnie choć nieco dziwacznie, jak mu się wydawało, w czarny, aksamitny spencer na białej falbaniastej spódnicy z muślinu, w futerko rude i w czarny, otwarty kapelusz z piórami, stała bezradnie na środku placu, podczas gdy uzbrojony w szpadę młodzian rozpędzał gromadkę uliczników wrzeszczących bez opamiętania: “Komediantka! Komediantka!” Dominik omal nie spadł z siodła, taki go schwycił śmiech. Pierwszy raz się tak śmiał od dłuższego już czasu, ale nie śmiać się nie było można.