Żywność, zdobyczne działo i jeńca-oficera odstawiłem komisarzowi komisji wojewódzkiej, do której ze znanych mi ze słyszenia należeli: Jaraczewski, Sczaniecki, Kołaczkowski, Kwilecki, hrabia Szołdrski, ziemianin bogaty nad podziw, i paru innych. Znałem tylko prezesa owej komisji, Józefa Jaraczewskiego, starościca soleckiego. Znałem go z roku 1794, kiedy stawał w powstaniu wielkopolskim. On to wskazał mi adres Dominika, a kiedy już Żydowi powozy odsprzedałem i wynająłem pokój na ulicy Klasztornej, która z Wodnej do klasztoru oo. Jezuitów prowadzi, spotkał się ze mną raz jeszcze i poinformował nieco, bom mało co w sytuacji się orientował.
A było o czym słuchać.
Wybicki z Dąbrowskim i ich komisja twardą już łapą rządy sprawowali. Proklamacje, odezwy, manifesty wszelkie sypały się jak z rękawa. Wybicki zajął się administracją cywilną, a sprawy wojskowe zostawił Dąbrowskiemu. Od razu było widać, że nie idzie tej dwójce łatwo, szczególnie Wybickiemu. Głową trykał, bez skutku, by najposażniejszych ze szlachty, całe to ziemiaństwo w złoto opływające, magnatów wpływowych i arystokrację starą, w poczynania swoje włączyć. Takich jak ja, drobnych szaraków, starych towarzyszy z insurekcji, mieszczan takoż, tych pełno było. Zjeżdżały szlachciury do Poznania, wiwatując i w szabelki waląc, ale do rządów wyszukać głowy mocarne trudno było Wybickiemu. Z konieczności też pruskie kamery i rejencje zachował, wciskając do nich Polaków. Dla pozoru jeno zwano je po polsku komisjami lub izbami.
Czemuż to wielkie pany odgrodziły się od Wybickiego chłodną i wyczekującą rezerwą? Któż ich, kalkulatorów chytrych, pojmie? Może przez jego właśnie osobę? Toż Biernacki jakobinem go zwał, a może przez pobór, który jak za Prusaka ręce od pola i od roboty we dworze odrywał. Niepomni byli, że wojsko krajowi potrzebne nie tylko pańskie.
Brać miano systemem kantonowym po jednym rekrucie z dziesięciu dymów, z czego zebrałoby się ładne parę tysiączków. Z tych Dąbrowski mógłby stawiać nowe legie. Ot, wojsko chłopskie. Bali się go panowie bracia, bo już chłopi po całym departamencie szaleli, lasy rąbali, odmawiali pańszczyzny, czynili ruchawkę. Tedy się magnat ni szlachcic najbogatszy nie ruszał, za tyłek własny dzierżąc.
Ale synowie jego do Poznania czmychali, szkapy ze stajni ojcom porywając! Takoż drobniejsza szlachta, której w kraju najwięcej, tedy do tłuczenia wroga rąk nie brakło. W samym grodzie entuzjazm panował taki, że się zdawało, iż to cała Polska umyśliła czynić konfederację w Poznaniu. Z całej Wielkopolski napływały dary i pieniądze, kobiety oddawały kosztowności… nieprawdopodobne! To się widzieć dało, ale żeby nie Jaraczewski, nie wszystko bym spostrzegł jak należy – wiele on mi rzeczy poufnych do ucha włożył. Choćby o tym, że Wybicki z musu urzędników pruskich na posadzie ostawia, bo Polaków zdolnych niewielu skaptował, i że Dąbrowski karami srogimi chłopom zagrozić musiał za lasów bezprawne trzebienie. To, że się obaj oni szarpią, nadskakują gdzie trzeba i gdzie trzeba grożą, gną kark lub podnoszą na przemian, że głaskają, nęcą, kupują, to się i z obwieszczeń wyczytać dało, jeśli kto czytać, jak potrzeba, umiał, a nie tylko litery przerzucał.
Sama odezwa berlińska, rzekomo w imieniu Napoleona pisana, wyglądała jakby ją składał żak z akademii, o gorącej głowie, a nie mąż dojrzały i dyplomata, za jakiego pewnikiem miał się Wybicki. Lecz kto na to wtedy patrzał? Po latach dopiero, gdy ulotkę ze szpargałów Dominika wyciągnąłem i przyjrzałem się jej dokładnie, a do tego znając już historii bieg, pojąłem, że chociaż patriotyzmu w niej było co niemiara, ale konkretnej obietnicy żadnej. Podniet mnóstwo i żadnych zapewnień. Machiavel lepiej by nie ułożył. Wtedy jednak dałem się porwać fali, która już całą Wielkopolskę obejmowała. Dziś, gdy w czarny czas piszę te słowa, nie żałuję, bo tamte lata jedynym słońcem w naszym życiu były, drugiego nie wiem, czy Bóg doczekać pozwoli. Rozpędzaliśmy się na rumakach w to słońce, a z nami cały naród, szczęśliwi jak nigdy…
Duma mnie rozparła, gdy przyszły wieści dokładne z Kalisza, bo i ja przecież, choć na mniejszą skalę, Prusaków poturbowałem, aż o tym głośno było wszędy. Tam w Kaliszu dzierżawca pobliskiego Opatówka, kapitan artylerii Miaskowski, przywiózł do miasta odezwę berlińską i sprawił, że dwaj dawni generałowie Kościuszki, Skórzewski i Lipski, weszli do Kalisza zbrojnie i na czele szlachty i mieszczan rozbroili pruski garnizon. Niedołężnych i inwalidów puścili wolno, urzędy zajęli, magazyny opieczętowali, jako i ja w Szamotułach uczyniłem, i korpusik zgrabny utworzyli, który dalej poznańską insurekcję rozpowszechniał.
Cały kraj Przemysławów powstawał, bujała się kolebka owa, którą Zimorowicz zapowiedział! Kamery znoszono, pludrów po lasach i po drogach bito, jako i ja uczyniłem. Ale mnie za to nagrody wielkie nie spotkały.
Przyzwał mnie do siebie Dąbrowski, podziękował i namawiać począł, bym do jednego z miast garnizonowych ruszył – a za takie miał Rogoźno, Gniezno, Leszno i Kościan – i bym tam gromadził nowobrańców, odziewał, musztrował, bym koszary szykował, dezerterów pruskich ściągał, jednym słowem, bym z pomocą starych wiarusów wojsko polskie czynił. Kiedyś ręce bym mu całował. A teraz… czemu odmówiłem, narażając się na gniew, bo spojrzał na mnie tak jakoś i pożegnał się chłodno. Czemu? Przecież nie dlatego, że obok Wybicki stał, ledwie mnie dostrzegając, za – Jaraczewski mi to potem wyklarował – za “masakrę”, którą urządziłem w landraturze szamotulskiej, przez co miasto czas jakiś musiało się obywać bez urzędu. Sam nie wiem. Ale prawdy najbliższe to było, żem się bał przemienić w koszarowego urzędasa, chłopów poganiać, kroku uczyć, psia mać! Nie dla mnie to, nie dam się z konia zsadzić! Nie w piechocie, w czworoboku stać, lecz czworoboki szarżować i rozbijać, pęd czuć, wiatru świstanie koło uszu. Nasłuchałem się cudów o Muracie, królu kawalerzystów cesarza, o jego prawej ręce Lasalle’u, z nimi bym szedł na czele naszych konnych.
Drugi raz sam do Dąbrowskiego poszedłem. Przyjął mnie i choć spodziewałem się słów gniewnych, do serca przytulił. Odważny w czułości, kiedy Wybickiego nie ma, pomyślałem z drwiną i miłością takąż.
– I cóż, szaławiło? Facecje pewnie czynisz, winko pijesz, Cyganichę swoją macasz, a ojczyzna bagnetów potrzebuje!
– A szabel nie potrzebuje?
– Aaaaa! Tu cię boli, smarku! Konia wenerujesz… Ano, ano, tedy konnych zbierać będziesz, jeno poczekaj, bo z tym trudniej niż z rekrutami do infanterii. Wolontery są, aż nadto, ale stajnie, mundury, regulaminy! Z konnicą zawsze trudniej! Na nominację czekaj.
Czekałem więc. Dominik poznał mnie ze swoim przyjacielem Chłapowskim, na życzenie tamtego, jak mówił. Przypadł mi do gustu ten postrzeleniec, może dlatego, że mnie z lat moich szczenięcych przypominał. Godzinami potrafił przy winie ze mną siedzieć i słuchać o Genui, o Antylach, o bitwach i abordażach, męczył setkami pytań, ale tak patrzył łapczywie i prosząco zarazem, że odmówić nie mogłem, nieraz do późnej nocy bajdurzyłem ku rozeźleniu Kami.
Dominik był inny, wyrozumowany, chłodniejszy. Do koni Chłapowski był pierwszy, bo u Brusewitza w dragonach w czas szkoły się przyuczał. Wrychło też zajęcie znalazł.
Dąbrowski na przyjęcie cesarza uformował z konnej młodzieży szlacheckiej, która do miasta gromadnie przybywała, często bez wiedzy i pozwolenia ojców, stuosobową gwardię honorową i oddał ją pod komendę Umińskiemu. Chłapowski pełnił tu funkcję adiutanta szwadronu, w którym ja byłem instruktorem, chwilowo zresztą, do czasu obiecanej nominacji na formowanie konnych legii. Dzień w dzień na polu od strony Buku, za wiatrakami, egzercyrowałem ich w obrotach plutonowych i szwadronowych. Niełatwo szło. Konie młodzików przywleczone ze wsi i z dworu, nawykłe do łąki i lasu, za żywe były do szeregu i równania psuły. Ale zapał ich właścicieli w dwójnasób wady te wyrównywał. Serce mi żywiej biło na widok tej wielkopolskiej młodzi rwącej się do walki.