– Teraz… teraz jadę do domu, za Odrę, ale za kilka dni będę w Poznaniu, przy generale Dąbrowskim i panu Wybickim.
– Mówisz doskonale po francusku.
– Jeszcze lepiej znam niemiecki, proszę pana, mój ojciec był Prusakiem.
– Ach tak… – Schulmeister momentalnie przeszedł na niemiecki. – To bardzo interesujące, bardzo… Podobasz mi się, chłopcze, zapamiętam cię. Kochasz cesarza?
– Kocham go, proszę pana! – odparł Dominik po niemiecku.
– To dobrze. Zapamiętam cię na pewno.
Odwrócił się bez pożegnania i wyszedł, czując na plecach wzrok Rezlera, zupełnie inny niż pół godziny temu.
Tego dnia w Poznaniu Dominik siedział u generała i pisał, co mu rozsierdzony Dąbrowski dyktuje:
“16 listopada 1806. Na wypadek, który mi prześwietna kamera donosi względem napadów gwałtownych na bory przez chłopów, mam honor odpisać, żeby wydała poznańska kamera proklamację w powszechności przeciw takim gwałtownościom, za które, kto ich się dopuścić odważy, militarnie sądzony i rozstrzelany będzie. Spodziewam się, że ta proklamacja wstrzyma występki. Wypada tylko, aby kamera proklamację taką do podpisu mi przysłała. Wyrażam prawdziwy szacunek… ”
– Daj, podpiszę.
W trakcie dyktowania wszedł Wybicki z plikiem papierów pod pachą. Usłyszawszy, co generał do pisania sylabizuje, mruknął:
– Psiakrew, do tego doszło, że musimy chłopa karaniem nastraszać! Jakże go potem w szeregi nasze zwoływać?
– A co mam czynić – odparł Dąbrowski – anarchię zezwolić? Tym nieskorzej byłoby wojsko kaptować. Cholera, ręce opadają! Czemu się to dzieje, dziwuję się i pojąć nie mogę.
– Korzysta kmieć z zawieruchy, przyjacielu. Co się tu dziwować, latami uciemiężon, teraz…
Przerwało mu stukanie do drzwi.
– Kto?! – poderwał się Dąbrowski. – Nie przeszkadzać, do pioruna!
W otwarte drzwi wsunął się przestraszony łeb ordynansa.
– Jaśnie wielmożny panie generale, kapitan Du Sapey z Berlina…
– Proś natychmiast!
Do komnaty wkroczył sprężyście, wojskowym krokiem, cywil w wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w piękne futro i lisią czapę, którą trzymał w żylastej, przemarzniętej dłoni. Rozpiął zapinki futra i uśmiechając się rzekł:
– Witam waszmościów.
Zaskoczony Dąbrowski nawet nie odwzajemnił powitania.
– To pan, kapitanie… po polsku mówisz?
– Od urodzenia – wyjaśnił przybysz, wieszając futro na gwoździu i chuchając w dłonie. – Diabli wzięli, zgubiłem rękawice, niech to!
– Przecież to książę Sapieha – poznał go nagle Wybicki. – Witaj nam, mości książę!
Był to w istocie ów zadziwiający człowiek z wielkiego polskiego rodu, Aleksander Sapieha, pisarz, uczony i podróżnik-awanturnik, tajemniczy szambelan Cesarstwa, stały bywalec Tuileries, Malmaison i Saint-Cloud, osobiście zaprzyjaźniony z Napoleonem od czasów Konsulatu, a zwłaszcza od chwili, gdy “odstąpił” Bonapartemu – jak szeptano – swą kochankę, przepiękną aktorkę, Mlle George. Był on jedynym, nie licząc mniej znaczącego generała Sokolnickiego, wysoko postawionym polskim współpracownikiem Cabinet Secret. O tym podwładnym Savary’ego i koledze Schulmeistra wiedziano bardzo niewiele, ale w zupełności wystarczyło, że wiedziano, iż posiada kolosalne wpływy i że dla Napoleona dałby się porąbać na kawałki.
Dąbrowski, usłyszawszy z ust Wybickiego nazwisko przybysza, skłonił się tak nisko, jak jeszcze Dominik u generała nie widział.
– Wielki to dla nas zaszczyt gościć tak bliskiego przyjaciela cesarza, ale czemu to incognito?
– Sytuacja zmusza – odparł Sapieha, siadając na krześle, które mu Rezler ustąpił. – Przybywam z rozkazu generała Savary i pozwolicie, panowie, że od razu do rzeczy przystąpię, bo czas goni. Cesarz przybędzie do Poznania w dziesięć dni, najpóźniej za dwa tygodnie…
– Z niecierpliwością na to czekamy! – odezwał się Wybicki lub Dąbrowski, Dominik nawet nie zauważył, który z nich, tak był zapatrzony w twarz księcia.
– … jutro zaś przybędzie jego szef ochrony, Schulmeister, ażeby osobiście bezpieczeństwo monarchy w tym grodzie zapewnić. Mam polecenie wziąć od panów plany budynku, który na apartamenta cesarskie przeznaczyliście, a takoż ustalić z panami trasę, którą jego cesarska mość w Poznaniu do owego gmachu przebędzie.
– Wasza książęca mość, trasę tę już ustaliliśmy – rzekł Dąbrowski. – Więcej, opublikowana została jako “Program wjazdu Napoleona Wielkiego do Poznania”.
– Sacrebleu! Duża nieostrożność, panowie!
– Dlaczego?
– O tym potem. Proszę mi zreferować tę trasę.
– Cesarz od strony traktu międzyrzeckiego wjedzie – zaczął lekko speszony Wybicki – potem koło teatru i w lewo. Od Wilhelmowskiej ulicy następnie ku bramie Wronieckiej podąży, zaczem dalej ulicą Wroniecką, po prawej ratusza stronie, aż do Jezuickiej, tą zaś pod kościół świętego Stanisława, gdzie go duchowieństwo witać będzie. Zamieszka w pojezuickim gmachu starym.
Sapieha zastanowił się.
– Dobrze – powiedział – w chwili ostatniej, na jedną przed przyjazdem noc, trasę ową zmienimy.
– Nie może to być, mości książę!
– Dlaczegóż?
– Bo arki tryumfalne budujemy na oznaczonej trasie, nowych zaś w jedną godzinę nie postawimy. Miasto chce wybawcę swojego godnie przyjąć, tedy…
– W porządku, niech tak zostanie, lubo kłopot będzie większy.
– Książę, powiedz nam wreszcie, co się stało! – uniósł się Wybicki – nerwów naszych na zbyt długą próbę nie wystawiaj, bośmy zatrwożeni w zupełności samym tonem twoim.
– Stało się to, że cesarzowi od niejakiego czasu niebezpieczeństwo na każdym kroku zagraża i to niebezpieczeństwo podwójne.
– Ale nie w Poznaniu! – zaperzył się Dąbrowski. – Nie w Poznaniu, gdzie wszyscy wielbią wskrzesiciela swojego, gdzie do niego tęsknią jako do…
– Proszę mnie nie rozśmieszać, panie generale! Pan jest zaślepiony blaskiem odradzającej się ojczyzny i do tego nie dysponuje pan własnym wywiadem.
– Wystarczy, że dysponuję oczami i uszami. Spojrzyj książę, co się dookoła wyprawia. Któż śmiałby się takiemu entuzjazmowi przeciwstawić.
Sapieha potarł czoło ze złością, że musi w sprawie dla siebie oczywistej dyskursa zaciekłe toczyć.
– Jako Polak uczucia Wielkopolan rozumiem i raduję się z nimi, ale jako pracownik francuskiego kontrwywiadu wiem swoje. Dwa aż zamachy na cesarza się szykują, Angielczyków, co go porwać chcą, i Prusaków, którym mord we łbie siedzi. Ci drudzy zwłaszcza ręce zacierają, znając już dokładnie trasę przejazdu Napoleona ulicami grodu.
– Boże mój! – westchnął przekonany wreszcie Dąbrowski. – Cóż więc nam czynić wypada, mości książę?
– Dajcie mi plan dokładny tych ulic. Obstawić musimy wszystkie bramy, strychy, dachy, lukarny, wykusze i okna, z których wystrzał morderczy paść mógłby. Co trzy kroki, na każdej pierzei, w każdej uliczce, nasz człowiek stanie. Nasi strzelcy wyborowi w polu obstrzału każdy cal owej trasy mieć będą. Ja i pan Schulmeister głowami naszymi za życie cesarza odpowiadamy!
– Dobrze, mości książę, tylko że…
– Tylko co?!
– … agentów tylu cień na uroczystość rzuci…
– Lepiej by tak było, moi panowie, niźli by żałoba paść miała na całe cesarstwo. To sprawa jedna. Mam i drugą. Pan Schulmeister niejakiego Rezlera odszukać mi zlecił, który pono u waszmościów służy.
– Oto i on! – wskazał Dominika Wybicki.
– Wybornie. Panie Rezler, od tej chwili z rozkazu generała Savary jest pan odkomenderowany do mojej i pana Schulmeistra dyspozycji.
– Na jak długo? – zapytał Dąbrowski.