O tymże samym Gilu mowa, co niegdyś w lochu ojcem mi był i niańką. Nie poznałem go w czas audiencji, kiedy ze Strzyżewskim do Poznania przybył jako przedstawiciel gminu galicyjskiego. Następnego dnia po owym posłuchaniu, wieczorem, przyglądał mi się człek pewien na ulicy Gołębiej i za chwilę zagadał do mnie. Gil! Stwór włochaty, do zwierza podobny, teraz przystrzyżony był i ochędożony, jakże miałem go poznać? Opowiadał, jak go żona odumarła, jak dziatki u siostry bezdzietnej ostawił, jak z lochu wylazł i w rekruty poszedł, i błagał, bym go do służby przyjął. Strzyżewskiemu Napoleon nic obiecać nie mógł, bo z Austrią zatargów o Galicję nie chciał, kiedy nie opodal Rosjanie stali nad Wisłą. Deputacja wróciła z niczym. Gil został, nie miał po co wracać.
– Jaśnie panie, ordynansować będę, służył będę wiernie, konie czyścił…
Inny był niż wtedy, już nie chłop-mędrek, już nie chłop-jakobin i filozof, a wieśniak uległy, proszący. Nie wiem czemu, ale gdy “jaśnie panie” mówił, nie przerywałem i nie zabroniłem. Ordynans potrzebny mi był, bo Dąbrowski nominację wreszcie wypisał i konnych pospolitaków pod Łęczycę prowadzić miałem, a tym bardziej później, gdy się za sprawą ślepej fortuny wszystko odmieniło. Znaczy, kiedy mnie jak grom z nieba jasnego awans na cesarskiego adiutanta dosięgnął.
Wyjechaliśmy z Poznania zaraz potem jak przybył do grodu kurier od marszałka Murata z ważnymi wieściami z Warszawy. Cesarz nie chciał więcej czekać. Trzy mile za miastem zatrzymał się i wyszedł z powozu pożegnać nas. Oznaczało to rozwiązanie jego wielkopolskiej gwardii honorowej. Podziękował nam krótko a serdecznie, potem zaś Berthierowi coś szepnął i ten oznajmił, że wszyscy z nas awanse dostają, jeden nadto z cesarzem ostanie się jako adiutant najjaśniejszego pana. Chłapowski wyrwał się wprzód z oczami błyszczącymi niczym po mocnej okowicie, ale marszałek osadził go prawiąc, iż po sprawiedliwości wybór dokonany będzie, zrządzeniem losu czyli loteryją. Nazwiska nasze, na karteluszkach wykaligrafowane (widać z zamysłem wcześniejszym, bo gotowe były), w czako ułańskie ciśnięto i sam Napoleon jedną wybrać raczył. Moje nosiła imię!
Dezydery o mało trupem nie padł z żalu, mnie zaś wielka radość nie ogarnęła, bom o pospolitakach marzył i zdało mi się, że mi to marzenie przepada. Gdyby mi kto wtedy do myśli zajrzał, zdziwiłby się wielce, boć przecież przy cesarzu być splendor ogromny. Berthier tymczasem uśmiechnął się i teraz on coś cesarzowi w ucho szeptem włożył. Bonaparte spojrzał na mnie, aż mi ciarki lodowate po krzyżu smyrgnęły, i rzekł:
– Pamiętam, Kasnyki, ami du Klaposky!
Berthier coś dalej prawił, a cesarz postąpił ku mnie.
– A więc jesteś bratem tego nieposłusznika, co Schulmeistrowi umknął?
– Tak jest, sire! – odpowiedziałem.
– Czy cała rodzina tak niesubordynacji podatna? To nic, lubię nieposłusznych, byle w dobrej sprawie. Ale bacz, byś więcej nad jeden raz nieposłusznym się nie okazał. Tylko raz wybaczę. Jedziemy, panowie!
I ani patrząc na mnie więcej, do powozu wrócił.
To, co o Dominiku rzekł, prawdą było. Brat mój wybornie misję swą odprawił. Przypadkiem dziwnym jednego dnia szef ochrony cesarza, monsieur Schulmeister, dwa zlikwidował spiski, filadelfów, co monarchę przy pomocy Angielczyków porwać chcieli, i drugi, pruski, a przy tym drugim Dominik odznaczył się nad podziw. Chciał go Schulmeister na stałe w służbie swojej zatrzymać, ale mu braciszek figla spłatał co się zowie. Cesarzowi przedstawiony, podziękowań wysłuchał, a na koniec rzekł mu Napoleon, iż o co tylko chce, w nagrodę prosić może. Dominik tedy wypalił, że prosi, by go do marszałka Soulta oddano, gdzie ja mu już miejsce w sztabie wysuplikowałem. Schulmeister protestować począł i nalegać, książę Sapieha takoż, niczego wszakże nie wskórali. Cesarzowi nijak było obietnicę cofać i acz niechętnie, zgodę bratu dał. Nim go uwolnił, zapytać raczył o powody i w responsie usłyszał:
– Najjaśniejszy panie, chcę służyć w polu, z szablą w dłoni. Zakładanie wnyków na szpiegów i zdrajców nie moim jest powołaniem, inni do tego zdatniejsi będą.
Ciepło go nie pożegnano, ale swoje obronił, harda dusza!
Do Łowicza 18 grudnia o wpół do czwartej po południu przybyliśmy. Cesarz pożyczył tam mały polski kocz, który lepiej od ciężkich wozów błoto pokonywał, a stanąwszy w domu przy rynku u niejakiego Kosierkiewicza, zjadł obiad, po czym przywołał gospodarza i zadawał mu pytania względem ceny w tym mieście rozmaitych towarów. Dom Kosierkiewicza na sztab się chwilowy zamienił, pełen oficerów sztabowych i ordynansów. Do siódmej godziny Napoleon rozkazy pisał i depesze mu czytano. Ni razu nie zareagował na okrzyki ludności plac zalegającej, ani do okna nie podszedł, by podziękować za wiwaty, które na cześć jego wznoszono.
Wieczorem konia od jednego ze strzelców zabrał i gromkim aplauzem żegnany ku stolicy ruszył. O dwudziestej drugiej sięgnęliśmy Błonia. Przed pocztą cesarz z siodła zeskoczył, napił się wina z wodą pomieszanego i przepytawszy tamtejszego komendanta, w pół godziny, konia zmieniając, dalej pognał. Pędził tak, wierzchowca siekąc, że tylko ja i jeden z wachmistrzów kroku zdołaliśmy mu dotrzymać – marszałek Berthier i reszta świty, z eskortą razem, daleko zostali.
Powtórzyła się historia z Poznania. W Warszawie też ogromne uczyniono na powitanie króla królów preparacje, marząc o wielkich fetach i zabawach. Arków tryumfalnych nastawiano co niemiara, iluminacje gotowe były, napisy rymowane zawieszono, wieńce uplecione czekały. Nie doczekali się – podobnie jak w Poznaniu nic nie wyszło z uroczystości. Tym razem nie za przyczyną pogody, tylko pośpiechu monarchy, który sobie z pompy wrzaskliwej mało co robił.
Noc była jeszcze, a ku rankowi się zbierało, kiedy we trzech stanęliśmy u wrót zamkowego placu. Na zamku wszystko leżało pogrążone w głębokim śnie. Cesarz przy mojej pomocy własnoręcznie wartę na odwachu zbudził, ta dała znak umówiony i otwarto podwoje. Jakiż rwetes się uczynił, wszyscy potracili głowy, chaos i zamieszanie buchnęły takie, aż mi się wstyd zrobiło, że się cesarz polskiego bałaganu napatrzy.
Wnętrza zamkowe spoczywały w nieładzie, napraw bowiem sposobnych pokończyć nie zdążyli. Deski, wapno, cegły i zwoje płócien walały się wszędzie. Szczęściem gabinet króla Stanisława w jakim takim stanie się ostał i tam Bonaparte założył sobie pomieszkanie.
Rano tłumy nieprzebrane zamek obległy, wrzeszcząc na cześć zwycięzcy tak, że się ogłuchnąć mogło. Cesarz we wściekłym był humorze. Z panem Wybickim i z Poniatowskim księciem, na czele wojsk naszych wbrew nadziejom Dąbrowskiego przez gubernatora Warszawy, marszałka Murata, postawionym, rozmowy zaraz odbył, ale się jeszcze bardziej zgniewał, gdyż książę gwarancji odeń zażądał na odbudowanie wielkiej Polski, jakby mu ustne przyrzeczenie monarchy nie starczało.
Słyszałem każde słowo, bom tego dnia, jako adiutant ordynansowy, pełnił służbę obok, pokoik mając przy gabinecie cesarza, za przepierzeniem z dykty jeno. Trwogą mnie największą napełnił dyskurs Napoleona z księciem Talleyrandem, ministrem francuskich interesów zagranicznych. Pierwszy raz ujrzałem naonczas obmierzłą grę wielkiej polityki; rzygać mi się chciało, kiedym słuchał kulawego biesa, co cesarzowi racje swoje narzucać się ośmielał.
– Nie obchodzą mnie twoje zastrzeżenia, Talleyrand! – mówił cesarz głosem podniesionym, krzycząc prawie. – Stara, burbońska Francja, ta, która ciebie ukształtowała, zhańbiła się, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa jak Polska! Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja wziąłem na siebie obowiązek ich pomszczenia… Przed laty obiecałem Sulkosky’emu, że odbuduję jego ojczyznę i teraz dotrzymam słowa, bo Korsykanie mają to do siebie, że szanują swoje słowo. Polska musi się odrodzić!