Pętałem się po mieście jak zaczadzony, każdej kobiecie zaglądałem w twarz, za niektórymi powozami goniłem, cud prawdziwy, że mnie z ulicy nie zabrano do Bonifratrów, gdzie chorych na umyśle przetrzymywano. Nareszcie dowiedziałem się, że 17 stycznia bal wielki u Talleyranda odbywać się będzie. Tam być mogła z oficerkiem swoim, bo wszystkie znaczące figury zaproszono. Gil mundur mi ochędożył, a ja od rana zaprzestałem picia gorzałki i kiedy zmierzch nadszedł, trzeźwy byłem jak od kilku dni nie bywało. Kiedym się do pałacu Tepperów na Miodowej zbliżył, krok przybrałem sprężysty i fagasowi stojącemu w drzwiach rzuciłem:
– Cesarski kurier z depeszą od marszałka Neya!
Puścił mnie bez słowa.
Bal trwał już, tańczono zawzięcie, toasty podnoszono i zaśmiewano się. Cesarz z Anastazową Walewską kontredansa tańcował mało zgrabnie. Przebiegłem sale, bacząc pilnie, alem jej nigdzie nie dostrzegł. Przepychając się w tłumie, naraz na grupę przy Napoleonie stojącą wpadłem.
– Wiesz pani – mówił cesarz do Walewskiej, zarumienionej pod obstrzałem wszystkich oczu – czemu w tańcu stawiam zazwyczaj obok siebie Berthiera? Przez kokieterię, gdyż on tańcuje jak niedźwiedź, przez co ja prezentuję się nieco lepiej. Myślę, żeście się wszyscy z mego tańca naśmiewali.
– Najjaśniejszy panie – rzekła mu na to dowcipnie pani Aleksandrowa Potocka, bo panią Walewską zamurowało – jak na wielkiego człowieka tańczysz doskonale.
– Ba, udaję tańczenie, a już waszych tańców ni w ząb nie potrafię, choć podobają mi się. Taki mazur! Ma w sobie coś rycerskiego, tchnie zwycięstwem, musiał powstać po zawojowaniu sąsiedniego państwa.
– Najjaśniejszy panie, w naszych dziejach nie czyniliśmy zaborów. Polak nie podbijał, bronił się tylko, a odpierając nieprzyjaciół… czasami rozszerzał swe granice. Jeśli więc mazur bierze początek na polu sławy, musiał być stworzony po odparciu najeźdźcy i oswobodzeniu ojczyzny…
– Jeśli tak – przerwał jej cesarz – nie należało go tańcować po utracie waszego kraju.
Potocka i tym razem zachowała się rezolutnie.
– Za to teraz możemy go tańczyć, mając wśród nas wskrzesiciela.
– Powiedzcie mi też, skąd się bierze wasz polonez?
Na to pytanie odpowiedział pan Stanisław Potocki, gdy się już wydawało, że nikt responsu nie zna.
– Kiedy Henryk Walezy wracając z Polski do Francji zatrzymał się w Wenecji, wymyślono dlań taniec polonezem nazwany, by całe idące parami towarzystwo mógł poznać. Taniec ten przeniesiono wkrótce do naszego kraju, sire.
– Taniec włoski sprowadzony do Polski przez francuskiego króla winien do Francji powrócić – zadecydował na to cesarz i poszukał wzrokiem marszałka dworu. – Duroc! Odtąd w Paryżu wszystkie bale polonezem zaczynać się będą!
Zauważył mnie, bo za marszałkiem stałem. Uśmiech mu z twarzy sczezł i w kilka chwil później Falkowski zaprosił mnie do tronu, który dla Napoleona pod ścianą ustawiono. Gdym się zbliżył, cesarz odstawił kielich z chłodnikiem na tacę, którą sam gospodarz, książę minister trzymał, a do mnie odezwał się gniewnie:
– Czemuś na służbę nie wrócił?! Dezercja w każdej armii głowę kosztuje!
Nic nie odrzekłem.
– Gadaj! – ponaglił mnie – bo od razu pod sąd pójdziesz!
– Nie pójdę, sire! – odszczeknąłem się hardo.
Falkowski mało nie zemdlał z wrażenia, a Talleyrand byłby tacę na dywan upuścił, gdyby mu jej lokaj obok sterczący nie przytrzymał.
– Coś rzekł?!
– Że wasza cesarska mość zezwoliła mi raz być nieposłusznym bez kary. Oto byłem.
Zdawało mi się, że się uśmiechnął, ale jeno oczami, bo twarz nieporuszona została.
– Więcej nie będziesz, zwalniam cię ze służby przy mnie, kiedy ci tak ona nie smakuje! Zejdź mi z oczu!
Lepiej się stało, niźlim chciał, bo nie musiałem sam o uwolnienie prosić i tłumaczyć dlaczego. W trzy dni potem, kiedy Francuzi ruszyli na Lidzbark, pchając przed sobą cofającą się armię Bennigsena, byłem już w szeregach. Pięciuset konnych pospolitaków, którymi komenderowałem, przyłączono do brygady Lasalle’a. Teraz miałem już naprawdę to, o czym marzyłem.
Karol Lasalle, cudowne dziecko francuskiej konnicy, przyjaciel Murata, a zarazem konkurent tegoż do sławy najwspanialszego kawalerzysty. Gdy w kilkuset huzarów bez dział i piechoty, zdobył – rzecz niebywała – olbrzymią i świetnie zaopatrzoną twierdzę Szczecin, osłupiał sam cesarz, który już niejeden cud wojenny oglądał i sam sprawił. Wielka Armia, przejęta podziwem na wieść o tak nieprawdopodobnym wyczynie, nazwała jego brygadę “piekielną”. I oto ja, Jan Karśnicki, miałem honor służyć w tej “brigade infernale”.
Włączono nas do niej, by zapchać ubytki spod Gołymina. Tam, w ogniu Rosjan, piekielna brygada, po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze, zawahała się na moment. Ta krótka chwila wystarczyła, by Rosjanie rozbili brygadę Marulaza. Lasalle wściekł się. Bez słowa, z zimną krwią, poprowadził brygadę w krzyżowy ogień dział nieprzyjaciela, kazał stanąć w miejscu, jak na paradzie i trzymał ich tak przez kilka kwadransów. W ten sposób, z premedytacją, zdziesiątkował swoich ludzi, siebie też nie oszczędzając, bo stał na czele i kilka koni pod nim ubito. Ta kara straszliwa w jego zawstydzonej brygadzie i w całej Wielkiej Armii zyskała mu uznanie i szacunek. Piekielna brygada nie miała prawa do chwil słabości.
Czułem, że odżywam, że rodzę się na nowo pod skrzydłem Lasalle’a. A że jeszcze polubił mnie i do namiotu często zapraszał na kości i karty winem podlewane – Bóg mi niebo do nóg chylił i nawet Kami rzadziej się jawiła po nocach. Biliśmy Rosjan i piliśmy, zgrywaliśmy się z żołdu i ćwiczyli na pałasze. On mi rękę układał do kilku wybornych cięć z siodła, ja zaś nożem uczyłem go miotać, odkąd on i jego oficerkowie zobaczyli, jak to czynię, i powariowali z zachwytu.
Nocą, gdy się upił, o dziewkach lubił gadać, a ja udawałem, że słucham, choć mi się zęby zwierały jak żelazo, na myśl o Cygance zdrajczyni. Przechwalał się jak każdy, ale też przyznawał szczerze, z nutką żalu, że gdzie mu tam do Murata. Ten pono nawet w pole woził nałożnice swoje, poprzebierane za kadetów – bez tego wojaczka mu nie szła i wigoru brakowało. Śmiałem się z tego. Gdybym to wiedział wtedy, że z siebie samego dworuję, w łeb bym sobie chyba wypalił.
Bałem się okrutnie o Dominika, który z Soultem szedł. Nieopierzony szczeniak, łatwo mu się co złego przytrafić może. Ostatnim raz widział brata na tydzień przed zdobyciem Olsztyna, jeszcze w styczniu. Było to w owym przeklętym dniu na biwaku, niecałe pół miesiąca przed rozstrzygającą bitwą z Rosjanami. Mróz tęgi trzymał nas w kleszczach, wiatr odmrażał uszy, oddech parą się kłębił. Brrr! Rosyjskim zwyczajem tłukliśmy ramionami o plecy, wędrując w pobliżu namiotów i ognisk. Nagle ktoś krzyknął:
– Patrzcie! Dzierlatka do Murata jedzie!
– Oficerek z niej, że palce lizać. Chciałbym być tym krawcem, co ów mundurek na nią kroił!
– Ha, ha, ha, ha, ha, ha…!
Ledwiem słyszał, kołnierz futrzany na uszy postawiłem, nogami przytupywałem o lód, brrr!
– Patrz Jean! – Lasalle wyjął spomiędzy zębów wielką porcelanową fajkę, nabijaną cennymi kamieniami. – Patrz! Dziewka Murata do namiotu Joachima na noc podąża. Kupił ją pono od pułkownika Jomarda, a ja myślę, że raczej odziedziczył, bo Jomard na krach się przez Wisłę przeprawiając utonął, biedaczysko. Z Vorstadt jedzie, pewnikiem na pożegnanie, bo jej już dalej Joachim ciągać nie będzie mógł. Za gorąco się robi i bitwa ani chybi lada dzień, tedy ją pewnie ku Warszawie odeśle… Hmm! Chciałbym to ja żegnać ją tej nocy! Piękna, że ciary po krzyżu wędrują. Ten ma szczęście! Gębusia bielsza od śniegu. Joachim mówi, że co rano okłada ją szmatką, w jakiejś miksturze cygańskiej czy diabelskiej maczaną. No, patrz, do diabła!