Выбрать главу

Szarpnął moje ramię. Ruszyłem się z niechęcią, bo mnie odwracał w stronę kurzawy śnieżnej i patrzyłem, jak mi kazał.

Nie wiem, jakim wzrokiem patrzyłem, ale to wiem, że gdy Lasalle w gębę mi spojrzał, fajka mu z zębów wypadła, a wąsy, które zazdrość innych wzbudzały, zdusiły uśmiech.

Mądry był Lasalle. Stał tak chwilę i widać coś takiego w twarzy mojej ujrzał, że się do tyłu cofnął, jakby się uderzenia spodziewał, pięść do góry podniósł i tym jednym gestem nakazał milczenie roześmianym sztabowcom, a gdy to ujrzeli, skulili się, jakby śmierć przed nimi stanęła. On sam cofał się tyłem, krok po kroku, aż znikł mi z oczu.

Powóz, z którego wysiadała, musiał długo już stać przed naszym namiotem. Patrzyłem jak nieprzytomny, ogniki dalekie biwaków zlały się w jedno z płatkami śniegu i zaczęły biec ku mnie, wzrok mi mącąc. Gdy stanęła obok, nie widziałem już nic, tylko parę jej czarnych oczu w moje oczy patrzących i policzki dwa blade, po których krople łez ciekły i zamarzały srebrzyście.

***

Gdy kurier od Lasalle’a przywiózł wiadomość, że Murat i Soult zdobyli Olsztyn, przytomniałem już z wolna. Wkrótce potem Murat i korpus, w którym adiutantował Dominik, wdarli się do Pruskiej Iławy i w ciężkiej walce wyparli z miasta Rosjan. Murat, Murat, Murat! Wszędzie on, na ustach wszystkich, na czele awangardy, podziwiany i kochany przez całą armię. Nienawidzony przeze mnie. Nie myślałem przedtem, że nienawidzić można silniej niż miłować.

Gdy minęła ta przeklęta noc i spadł na białą ziemię ranek, jej już nie było. Przyszła i znowu zniknęła jak zjawa. Jeden Bóg wie, jak wówczas cierpiałem. Chciałem biec koniem do korpusu Murata, wyzwać cesarskiego szwagra na ubitą ziemię i utłuc jak gada! Z trudem utrzymałem to szaleństwo w klatce mózgu i nie zrobiłem głupstwa. Śnieg, zimny i kojący, uspokajał. Poczekam, choćby nie wiem jak długo…

Minął tydzień i jeszcze dni kilka.

Tymczasem nadciągnęły do Iławy korpusy Augereau i Davouta, wreszcie sam cesarz. Bennigsen krok tylko wstecz uczynił i w zapadającym zmierzchu widać było, jak Rosjanie zapalają ogniska biwakowe, pozornie dalekie, ledwie dostrzegalne w zadymce śnieżnej.

Nasza brygada, powiększona do siły dywizji, ubezpieczała lewe skrzydło Wielkiej Armii. Mróz był wielki, konie pod derkami drżały z zimna, my zaś staliśmy przed namiotami, wpatrując się w ogniki rosyjskie i marząc, że Bennigsen już się więcej nie będzie wymykał jak upiór i że bitwę przyjmie.

Dominik – Krew na śniegu

– Ou se trouve Jean Karśnicki? C’est mon frere.

Huzar klęczał i dokładał drew do wątłego ogniska. Powoli, niedbale podniósł rękę, owiniętą szczelnie i grubo szmatami, i wskazał mu największy namiot.

– La! Dans le pavillon, avec Lasalle!

Koń Dominika dalej brnął w śniegu. Nareszcie tej nocy zobaczy Janka. Soult zwolnił go do czwartej nad ranem. “Uściskaj brata” – powiedział. Oj! Uściska, uściska i to jak mocno. Chociaż tak naprawdę na to “mocno” był jeszcze trochę za słaby. Drogi w ciągłych zawiejach i w zamarzającym błocie, potyczki i pościgi, widok skrwawionych trupów dezerterów rosyjskich, których Bennigsen setkami przepuszczał przez kije i wreszcie przeziębienie, które dopadło go pod Sochocinem – wszystko to wyczerpało jego młode siły.

Minął stary młyn, a zaraz potem jego minęła grupa oficerów, klnących i oglądających się za siebie złymi oczami. Mówili o jakiejś dziewczynie. Dziesięć kroków przed namiotem zsiadł z konia i wpadł po kolana w miękką zaspę. Wokół nikogo, jak gdyby śnieg wymiótł ludzi i wyciszył wszelkie odgłosy życia. Czyż Janek śpi? Ale przecież nie w namiocie dowódcy brygady! Gdy miał dwa kroki do wejścia, zobaczył po drugiej stronie namiotu karetę pokrytą białym puchem, przy niej zdrętwiałe konie, a wszystko to jakby zapomniane, jakby z bajki gwiazdkowej lub ze snu, zagubione w nocy i w księżycowej bieli, nierzeczywiste. Powóz z gwiezdnej przestrzeni i rumaki-dziwaki, stare klechdy, stare gadki matczyne…

Stanął, okiem w wąskiej szparze tnącej na pół zasłony wejścia i błyskającej od wewnątrz bladą smużką świecy, która rozpraszała mrok namiotu. Wyciągnięta ręka zamarła i Dominik powoli cofnął ją.

Brat stał bokiem do patrzącego, a naprzeciw kobieta, ubrana w mudnur szasera i tak piękna, że Dominikowi zwidziało się przez chwilę, iż to jest właśnie królewna śniegu, która hen, z Wielkiej Niedźwiedzicy, sfrunęła swoim powozem na ziemię i teraz chce zabrać Janka do siebie. Jej drapieżny profil, orli nos i bladość lica mokrego i błyszczącego, czarne włosy, wysypane falą spod kołpaka leżącego u nóg i drżenie czerwonych warg, i głowa ku Jankowi wyciągnięta, oczy w oczy wbite – wszystko to wydawało mu się znajomym. Poznał nagle. Kami! Kochanka brata. Skąd się tu wzięła, na Boga!

Milczeli oboje. Ona ręce, które zrazu bezwładnie leżały na biodrach, uniosła miękko ku górze, splotła jak do modlitwy, a potem rozchylając koniuszki palców, przykryła Jankowe policzki, oczu nie odwracając, patrząc… A zaraz palce owe bieluchne zsuwać się po twarzy zaczęły, potem po mundurze i niżej, cała ona osuwała się, aż na kolana padła i usta do dłoni brata chciała przyssać. I wtedy brat ożył, ku górze ją poderwał, postawił, rękę uniósł, dłoń rozwarł, palce jak szpony skrzywiły się… uderzy! – pomyślał Dominik. Kobieta nie ruszyła się, nie uchyliła, nie zamknęła oczu i ręka zniewolona tą uległością nie opadła, w górze zawisła, a potem osunęła się bezwładnie. Ale tylko na ułamki sekund. Dominik ujrzał, jak obie dłonie brata spadają nagle na futrzane zapięcie wojskowego kożuszka i rozwierają go ze straszliwą mocą na boki, rwąc mundur i koszulę pod nim i wyrywając na wierzch dwie piersi rażąco białe w półmroku wnętrza, unoszące się spazmem coraz gorętszego oddechu, a może szlochu. Janek objął nagie ramiona kobiety i pochylił głowę ku jej szyi i długo tak trzymał. Zanim Dominik cofnął się i oderwał od ściany namiotu, widział jeszcze przez chwilę oczy Kami, wzniesione ku górze nad ramieniem brata, załzawione i szczęśliwe.

Wziął konia za uzdę i poszedł do karety. Wewnątrz spał żołnierz, skulony i przykryty kożuchem, spod którego dobywało się rytmiczne chrapanie. Ruszył dalej, między namioty.

– Jaśnie panie! Panie Dominiku!

Z ciemności wychynęła gęba brodata i ośnieżona. Gil, fagas Jankowy. W lochu pono razem siedzieli. Dominik przyciągnął go bliżej.

– Widziałeś ją? Skąd się tu wzięła?!

– Nie wiem, jaśnie panie, ale znam ją. Cały Kraków ją znał. To Cyganicha, wiedźma, którą niegdyś w Krakowie pan Karśnicki zoczył, a która mu uroku zadała. Pfuj! – splunął z rozmachem – siła nieczysta! Ale tak se myślę, jaśnie panie…

– Panie poruczniku, psiakrew!

– Tak jest, panie poruczniku. Tak się ośmielam dumać, że tam lepiej nie zachodzić, bo brat pański ubije, choćby sam cesarz wlozł.

Widać to “cesarz” zbyt głośno wymówił, bo z mroku wyłoniła się trzecia sylwetka, warcząc: “Silence!” Ognik porcelanowej fajki dymił w sumiaste wąsy i oświetlał piękną, rozumną twarz.

– Ktoś jest?

– Dominik Rezler, adiutant marszałka Soulta. Podporucznik do dyspozycji sztabu.

– Co tu robi, u diabła, adiutant Soulta?!

– Melduję, że przybyłem do brata!

– Znaczy do kogo?

– Jan Karśnicki, dowódca trzeciego…