– Za Naczelnika, za Dąbrowskiego, za Napoleona wielkopolska ziemia budziła do walki naród cały, kolebką krwawą wolności była! Cesarz rękę nam Poznaniakom podał, niepodległość przyniósł, a ja głupi przez lata całe filozofowałem, bo mi się nazwy i granice nie podobały! Teraz przejrzałem! On Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty, gadzie, Polakiem się mienisz i nas… nas chcesz w Prusaków przekabacić, bo ci się portki trzęsą wobec cara, bo nie wiesz, co czynić!
Chłopicki zerwał się siny i za dzwonek chciał chwycić, lecz siła wzroku Karśnickiego przykuła go na powrót do fotela.
– Mówisz: nie karczma tu. Prawda! Nie karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz, by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta nasza ziemia, wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska! I do Polski powróci!!!
Dopadł go brat, a za nim inni i odciągnęli go w tył. Chłopicki, ośmielony tym widać, ryknął na całe gardło:
– Precz z miasta! Spróbujcie zostać, to was Berlinowi wydam! Precz mi z oczu!
Zbiegli po schodach, po dywanie głuszącym kroki. Na ulicy Karśnicki wyrwał się towarzyszom i zniknął w tłumie.
Nie wrócił już nigdy.
Dominik Rezler i jego dwaj synowie wzięli udział w powstaniu, służąc w szwadronie poznaniaków. Chłopicki, udobruchany przez Chłapowskiego, pozwolił w końcu uformować taki oddział, z zastrzeżeniem, że szwadron będzie należał do stacjonującego w Warszawie pułku strzelców konnych i że nie będzie się nazywał formalnie “poznańskim”. O powstaniu w Wielkopolsce nie było mowy, nawet wówczas, gdy Chłopicki odszedł. Jego następcy woleli angażować się na Litwie.
Na wiosnę roku 1831, gdy powstaniem dyrygowali Skrzynecki i Prądzyński, Rezler, który poszukiwał brata na wszelkie możliwe sposoby i dowiedział się tyle tylko, że ostatni raz widziano podobnego człeka pod kościołem sakramentek na Nowym Rynku, otrzymał wiadomość o trupie w cywilnych łachach, wyrzuconym przez ruszające lody na wiślaną płyciznę. Pobiegł tam zaraz. Ciało było nierozpoznawalne, musiało długo moczyć się w wodzie, napuchnięte, fioletowo-przeźroczyste, w brudnych strzępach nijakiego koloru i z twarzą zmiażdżoną przez krę.
Rybak, który znalazł trupa, wyciągnął do Rezlera dłoń. Leżały na niej dwa przedmioty: egzotyczny nóż o szerokiej klindze i przedziwny, szczególnej roboty łańcuszek z nanizanymi miedziakami.
Obdarzony sakiewką ze złotem rybak, który widział łzy na twarzy Rezlera, rzekł później do swej żony:
– On go kochał.
– Pies z nim! – odrzekła rybaczka. – Czarcie nasienie! Ja znam ten diabli różaniec z krajcarów.
– Znasz?
– Widziałam go u tej starej cyganichy, żebraczki spod sakramentek. Nosiła go na łbie.
– Trzeba mu to powiedzieć!
– Ba! Ona nie żyje… Zdechła z zimna zeszłego roku. Ludzie znaleźli ją rano i mówili, że wieczorem rozmawiała z jakimś jegomościem o diabelskich oczach… Mówią, że to był czart i że zabrał ją ze sobą.
– Głupia! – rybak odwrócił się do pieca i wyciągnął zmarznięte dłonie w kierunku buzującego ognia.
Warszawa, grudzień 1970.