Выбрать главу

Dąbrowski nakreślił zamaszyście swoje nazwisko. W tejże chwili do pokoju wskoczył Wybicki. Ręce mu się trzęsły, twarz sina, głos ledwie słyszalny, z taką trudnością go dobywał.

– Tak to jest! Do wiwatów pierwsi. “Niech żyje Napoleon!”, “Wiwat Dąbrowski!”, “Wiwat Wybicki!”, winkiem zapić, pohukać, ale do służby obywatelskiej spróbuj zapędzić. Ten “niezdatny jest”, powiada, tamten “niedoświadczony”, skromnisie psiakrew! A ilu “chorych” się porobiło! Ledwiem Krzyżanowskiego kasztelana na prezesa trybunału zdołał uprosić, Breza jeszcze, Działyński… Jest paru, co ochotnie stają… Witaj! – Dominika uścisnął. – U was już i krew się polała. Cóż tam?

– Brat Prusaków w lesie dopadł i poprzetrącał!

– Ha, ha! Wiadomo, Karśnicki! – generał cieszył się jawnie, ale go Wybicki z miejsca zmitygował.

– Brat? Dobry brat! Lata całe ani słychu, a jak trzeba, to pod ręką siedzi! Tylko po co – głos Wybickiego spoważniał – po co urzędy po miastach rozbija?! Karać za to będziemy!

– Za to, że ludzi z ciemnicy wyjął, co w niej po kilka lat gnili, bici jak zwierzęta?! Za to też?! – spytał Dominik podniesionym głosem.

Wybicki zamilkł i papiery na biurku przerzucał. Widząc, że Dominik czeka na rozkazy z piórem w ręku, sam też usiadł i bawić się począł nożykiem do przecinania listów.

– Napoleon wkrótce do miasta przybędzie. Trza zlecenie wypisać dla Kołaczkowskiego, Zaremby i Gliszczyńskiego, by się powitaniem zajęli, by apartamenta wyszukali i uorganizowali iluminacje, bal etc. Karety, dywany, meble… niech szukają! Pisz, acan!

Dominik pochylił się nad papierem.

Wieczorem odwiedził go Chłapowski u Mielżyńskich, gdzie młody Rezler stacjonował wraz z Wybickim. Długo w noc opowiadał Dominik o walce, o Borku, o Pruskim jeńcu i o chłopach. Nawet o Cygance nie zapomniał. Dezydery bez przerwy wypytywał o Janka, chciał znać każdy szczegół, kolor oczu, a jak chodzi, jak skacze na konia, jak strzela, jak niezrównanie ciska nożem. Dominik nie pojmował, czemu Chłapowski czulej niż o swojej pannie o Janku prawi, choć go nigdy nie widział na oczy.

Przyjaciel wychodząc dłonie mu ścisnął i szepnął:

– Szczęśliwyś! Za twojego brata, uuuh!… pół życia bym ci dał i jeszcze byłoby mało! W czepku się rodziłeś!

Wspomnienie 3 – Konie rozpędzają się w słońce

Doczekała się Polska jednak wolności z ręki Napoleona, w co ja już nie wierzyłem. Czułem się teraz oszukany przez swoje zwątpienia.

Po wydostaniu się z niewoli amerykańskiej, w którą wpadł “L’Argonaute”, dwa lata prawie w Anglii przesiedziałem, dręczony własnym nieudacznictwem, poniewierką i tęsknotą, wspomnieniami o sprzedawanych Negrach i żalem. Za czym?

Czas, znachor wszechmocny, rany te leczył, a wieści fanfarami brzmiące krew burzyły. Nawet kanałem przedzielony czułem, jak moc cesarza Europę przewraca, nowe niesie, pcha go dalej i dalej.

Polska teraz stanęła przed nim otworem – czyż Polak może inszego coś jak wdzięczność gorącą czuć dla tego, który Rosjan pod Austerlitz, a Prusaków pod Jeną jak pluskwy marne rozdeptał? Wracać do kraju, wracać! I to, wbrew pozorom, łatwo mi nie przyszło. Tyle w człowieku walki, tyle burzy zmysły mącącej, tyle tego wszystkiego siedzi i do nikogo łba przytulić, żadnej matki, pomocy znikąd. Obcy się czułem i niepotrzebny, choć mnie serce wołało. Nie takim samym już moje serce było, umarło, zdrętwiało, nie śpiewało tych samych co dawniej melodii… Ciąć na prawo i na lewo, pięścią rozbijać węzły, co się nawarstwiają – ot polityka, ot sposób życia. To jeszcze potrafiłem. Gęba prawie bez uśmiechu, precz z czułością, serce za żołądkiem ukryte – tego mnie życie przeklęte nauczyło, takim być musiałem albo we świecie tym przepaść, gdzie wszyscy jednacy. Bodaj dzieckiem być, o nic głowy nie łamać, żreć i hasać po łąkach zielonych, w skórę od ojca brać. Minęło, nie wróci.

Przemogłem się. Do domu wróciłem, choć wiedziałem, że tam Rezler siedzi. Ciągnęło mnie, nie w mojej mocy było oprzeć się tęsknocie. Gdym na ganku stanął, myślałem, że mnie przekleństwem powita. Ale on, jakbym przed godziną z dworu na polowanie wyjechał, spytał tylko:

– Zmęczonyś? Greta ci łóżko przygotuje, komnata twoja wolna jest jako wprzódy. Za godzinę obiad będzie, zdążysz się ochędożyć i wypocząć.

Przez sekundę wydawało mi się, że chce mnie powitać, bo ręce wyciągnął, lecz zaraz odwrócił się i poczłapał do salonu. Ruszał się wolno i oddychał ciężko – nie ten sam człowiek, siwy jak gołąb, skurczony, zmalały i zdawałoby się chory. Jasnym było, że cierpi na chorobę jakowąś, w jego wieku zwyczajną.

Przy obiedzie ja zacząłem rozmowę. Dowiedziałem się, że Dominik w Berlinie nauki pobiera, a Borek pnie się w górę jak żmija, w pruskich urzędach szukając fortuny i nawet pana swego byłego nie szczędząc zarządzeniami. Pieniądze chciałem ojczymowi zwrócić. W funtach i napoleonach złotych, z Torresowych wypraw, więcej tego było niż dziesięć tysięcy talarów, ale krew ceny nie ma, i procenty, procenty… Ot i do czego doszedłem. I takich kalkulacji nauczyła mać tułaczka. Ale gdym o tym wspomniał, przerwał ruchem ręki i wyszeptał z wysiłkiem:

– Nie trzeba! Mnie one już niepotrzebne. Ostaniesz tu, to zobaczysz, że ziemia daje, ale też bierze i bierze. I one mogą ci nie wystarczyć. Tylko… tylko Dominika nie ukrzywdź!

Inny był, jak prawy ojciec. Prawdę rzekłszy, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wdzięczny mu byłem, że mnie z lochu wykupił, ale i pamięci nie postradałem z kretesem. Patrząc jednak na niego pojąłem już, że serce wygra tę walkę z rozumem i ze złymi wspominkami. Nie zdążyło. W niecałe trzy miesiące stary umarł. Przewrócił się na podwórku chwytając za serce. Przyniosłem go na rękach na łoże. Lekki był jak dziecko, jak suchy wiórek z lasu. Prosił, by mu przynieść konterfekt matki. Wpatrywał się weń długo, a potem przymknął oczy, nie wypuszczając obrazka z ręki. Myślałem, że śpi, lecz gdy Greta zaczęła szlochać żałośnie, zrozumiałem, że już się nie obudzi.

Wówczas w jednej sekundzie pojąłem – tu ostanę i tu zdechnę. Będzie wojna o kraj, to ruszę w pole, ale ziemi tej na rozpuszczenie nie dam, moja ona po ojcu i po matce. U Angielczyków na takie gospodarowanie się napatrzyłem, że u nas za cud by uchodziło. Niełatwo być dziedzicem, nie papierowym, jeno ojcem ziemi swojej i ludzi. Z pomocą Bożą, myślałem, podołam.

Z ludzi, których widziałem wyjeżdżając, nie było ani jednego. Nawet stangreta Marcina ojczym przegonił i Niemca posadził na koźle. Nie po chrześcijańsku uczyniłem, alem drugiego dnia rano przegnał wszystkich, prócz jednego, na supliki ni tłumaczenia nie zważając. Tym jednym był komisarz ojczyma, stary Weinhold. On mi tylko nie gardłował nic, nie ciskał się, jemu pistoletu do łba przystawiać nie musiałem i grozić, a gdy jeszcze czeladź przyszła prosić za nim, zatrzymałem poczciwca. Zresztą ktoś u licha musiał mnie wprowadzić w rozliczenia i gospodarkę majątku.

Anna na dobre się po śmierci Rezlera rozhulała. Gdy na trzeci dzień, z objazdu majątku wracając, prosto z drogi wszedłem do salonu, twarz krygowała i miny stroiła przed lustrem, w robie długiej, haftowanej i w czepcu staromodnym ze szpilami. W chwili pierwszej ryknąć chciałem: “Matuś”, bo tyłem siedziała i… i spostrzegłem, poznałem, że to matki suknia jeno, którą od święta nosiła. Dawno w złość nie wpadłem, ale mi teraz szał nogi poplątał, choć na gębie poznać tego nie dałem. Skoczyłem do konia po nahaj, znać przez okno zobaczyła, bo zaczęła uciekać z krzykiem, suknię z siebie zdzierając, tak że gdy schroniła się za Gretą, półnaga była. Miała co chować, bestia, oj miała! Ramiona toczone, które mnie gorącem oblały, a może i Greta, sina już i roztyła, jakaś poważna – wstrzymało mnie. Nahaj cisnąłem i trzy dni czasu dałem na wyprowadzkę. W kilka dni wyjechała, nie udało się poczciwej Grecie zmiękczyć mi serca prośbami.

Prawdę rzekłszy, to… Po prostu dziewki mi było trzeba. Po nocach się skręcałem okrutnie, aż mi w lędźwiach bulgotało, nie podobna było zdzierżyć. Jeszcze gdy ojczym żył, tydzień po przyjeździe, z czeladzi jedną w stodole przycisnąłem. Dała się całować, ale z oczu strach taki wyzierał, takie pańskie wymuszenie, że mnie cholera cisnęła. Zostawiłem głupią i więcej nie próbowałem.

A potem… potem sam nie wiem już, co się stało. Gdym usłyszał, że ojczym partię koni do Radomia ekspediuje, ofiarowałem się pojechać. Sprzedałem bydlęta i stąd już nie tak daleko było do Krakowa. Tym razem legalne wiozłem paszporty, nie było hazardu.

Czemu człowiek takie szaleństwa czyni i czemu jakichś oczu przepomnieć nie potrafi nigdy, Bóg to chyba wie, a pewnikiem łacniej diabeł. Nie marzyłem nawet, że ją po latach odnajdę, ale rynek raz jeszcze ujrzeć chciałem… sam nie wiem dlaczego, aleć ciągnęło mnie tak, że nie moja moc była się oprzeć.

Nie tańczyła już na rynku. Rychło jednak wskazano mi, gdzie tabor cygański koczuje, blisko Pieskowej Skały. Tam już tylko wypalone ogniska zastałem. Chłopi mi rzekli, że ku Lublinowi ruszyli Cyganie. Dzień i noc pędząc dopadłem ich, na łąkach, koło leśniczówki Groble zwanej, bo w bliskości wsi o tej samej nazwie siedziała.

Ranek wstawał mglisty, wozy ich jak martwe pod dębami na granicy lasu sterczały, malców kilku konie zapędzało do wody, pohukując i gwiżdżąc. Gdy kobiety, ledwie rozbudzone, po wodę do rzeczki cieniuchnej udawać się poczęły, oczy wypatrywałem skryty w gęstwinie. Sam byłem, parobków jeszcze w Radomiu odesłałem do dom, a teraz śmiałości mi brakowało, by się zbliżyć, bo też czort wiedzieć mógł, jak by mnie w tym światku obcym powitano, chlebem czy nożem. Wszystkie jednako ubrane, czarne, rozpoznać nie potrafiłem. Skąd zresztą mogłem wiedzieć, czy jest tu, czy jej gdzieś w świat nie poniosło, czy to jej tabor rodzinny.