Nic nie odrzekłem i podążyłem ku domowi. Małoś cesarzy widział, mój ty rekrucie niebieski, jeśli takie sądy wydajesz. Po cesarsku to, i jeszcze jak!
Cesarz siedział, wszyscy inni stali. Po wczorajszym deszczu słońce świeciło pięknie, salę wielką rozjaśniając i ciepłem tuląc teraz, gdy już i tak pod dachem byli – jak na urągowisko. Pierwszy szedł senat, a więc kasztelanowie: nakielski – Zakrzewski, międzyrzecki – Krzyżanowski i sierpski – Mlecki, z Radzimińskim na czele. Po nich arcybiskup we francuskim języku przemawiał krótko i prezydent Breza, też po francusku, w imieniu Izby Administracyjnej – ten się rozgadał nad miarę. Nic to było, wszystkim jeno po głowie chodziła mowa wojewody Radzimińskiego. Po łacinie prawił, jak mędrzec starożytny, głosem natchnionym, jak gdyby czytał Ewangelię. Oczy mu pałały blaskiem wielkim, ręce unosił jak do błogosławieństwa. Akcentem zakończył mimowolnie strasznym, który słuchaczy lękiem przejął.
– … Zachód widział pojawienie się Twego geniuszu, Południe stało się zapłatą za trudy, Wschód jest dla Ciebie przedmiotem admiracji… – jeszcze słów kilka łacińskich i koniec.
Cisza miast aplauzu panowała i dopiero wejście duchowieństwa przywróciło ożywienie. Chłapowski, który łaciny nie rozumiał, pochylił się ku mnie:
– Cóż rzekł, że wszystkim gęby pobielały jak ze strachu?
– “Północ kresem twych tryumfów się stanie!”. Dobrze chciał rzec, jeno tak wyszło dziwacznie. Los! Od wczoraj nam facecje wyprawia.
Cesarz wreszcie z fotela powstał, blady i zmęczony, inny niż sobie w myślach kreśliłem i odpowiedź dać raczył.
– “Bądźcie godnymi ojców waszych, którzy rozkazywali dworowi brandenburskiemu, nadawali carów Moskwie, oswobodzili Wiedeń i uwolnili całe chrześcijaństwo od tureckiego jarzma. Bądźcie podobni waszym pradziadom, o których bohaterstwie tyle świadectw dają dzieje świata. Niech najwięksi magnaci, cały stan rycerski i obywatele miast łączą się ku powszechnej obronie. Opatrzność ten cud dla was sprawia, iż tak szybko udało mi się pokonać orężem moim całą pruską potęgę. Ścigając nieprzyjaciela, znalazłem się pośród was i chcę ogłosić w Warszawie niepodległość waszą. Chcę waszemu narodowi przywrócić istnienie polityczne, ale korzystając z danej wam sposobności okażcie się godnymi moich zamysłów. Jeżeli w żyłach waszych płynie jeszcze krew dawnych, mężnych Polaków, wszyscy chwyćcie za broń. Niechaj hasłem waszym będzie: Wolność lub Śmierć! Dzisiaj los wasz w waszym jest ręku, ja czekam, byście mnie przekonali o odwadze waszej. Muszę ujrzeć skutki waszego zapału, nie w słowach i nie w oświadczeniach zawarte – niech ujrzę hufce waszych wojsk, godne walczenia przy boku mojego żołnierza. Dotąd kontent jestem z tego, co widzę, z tego, co mi generałowie moi donoszą o waszym narodzie. Patrzeć będę na wasze rycerskie czyny!”
Wiwaty huknęły pod sklepienie. Jaraczewski, Chłapowski i inni takoż płakali rzewnymi łzami. I mnie rozpierała radość, alem ją wcisnął do wewnątrz tułowia. Los pokaże, co będzie – myślałem – słowa nic nie stanowią. Ale nadzieję miałem wielką jak inni.
Dzień, który teraz opowiem, dniem spotkań nazwać by należało. Ludzie radują się ze spotkań z tymi, których dawno nie oglądali, wyczekują tych chwil, marzą o nich, lub się ich boją i unikają. Na mnie spadły owe twarze, od lat nie widziane i zapomniane na poły, nagle i bez ostrzeżenia, a kiedy spadać zaczęły, już się to kolisko piekielne nie zamknęło, pojawiały się wciąż nowe, jakby los chciał mi galerię bliskich postaci w jednym momencie przed oczy stawić.
Rankiem tego dnia przybyła do miasta i stawiła się przed oblicze cesarza deputacja z Galicji – szlachta, mieszczaństwo i dwóch z gminu. Przewodził im obywatel Piotr Strzyżewski i taką mowę miał do wskrzesiciela ojczyzny, tak gorąco i zamaszyście prosił o pozwolenie uczynienia insurekcji w Galicji, że po raz pierwszy ujrzałem w oczach Napoleona zawadiackie ogniki, jakby mu Strzyżewski młodość, Lodi i Abukir, przypomniał. W grupie tłoczącej się pokornie za Strzyżewskim stał człek, chędogo choć skromnie przyodziany, ni to chłop, ni mieszczanin ubogi, w butach wojskowych i w kapocie z szerokim kołnierzem. Może bym go i nie dostrzegł, ale miast na cesarza, na mnie uporczywie ślepił, że musiałem zauważyć. Nie znałem go i przysiągłbym, że nigdy nie oglądałem, gdyby nie oczy, wielkie, roześmiane… Skąd je zapamiętałem? Grzebałem w pamięci z całą mocą, ale jak ręka w rzece, pod korzeniem, bezskutecznie raka wymacać próbuje, tak i ja teraz nic nie potrafiłem wyłowić z zamierzchłej przestrzeni. Gdy wychodzili człek ów obejrzał się i uśmiechnął. Zdawało mi się, że do mnie, ale pewności nie miałem.
Wybicki na miejsce fety wspaniałej wybrał teatr miejski. Dla tych, którzy lubili tańczyć, nie był to wybór najlepszy – miejsca na tańce znalazło się tu niewiele. Tłum gęsty wypełnił salę aż po galerię, że jak ul brzęczący dudniła, ruszała się, wirowała kolorem i muzyką.
My, zwyczajem codziennym, pełniliśmy straż przy cesarzu, a że nikt nie wiedział, kiedy mu przyjdzie ochota salę opuścić, tedy koni masztalerzom nie oddawaliśmy, a zawsze kilku, na zmianę, pilnowało ich przed teatrem.
Kami po raz pierwszy w świat ten wielki wprowadzić mi przyszło. Ubrana po pańsku, w szmatki, które dzień wcześniej w najlepszym poznańskim magazynie nabyłem, nie przynosiła mi wstydu. Sam osłupiałem, gdy się w nie po raz pierwszy przebrała i teraz też oczu od niej oderwać nie mogłem. Nie ja jeden. Służbę pełniąc, rzadko z nią tylko zatańczyć mogłem, tedy wirowała w innych szamerowanych złotem ramionach i patrzyła roześmianym wzrokiem w oczy ogłupiałych jej gładkością oficerów. Zdawało mi się, że w oczy jednego z pułkowników Davouta zbyt śmiele patrzy, alem sobie tłumaczył, że mi się przewiduje z zazdrości.
Chłapowski, pupil szczęśliwy Bonapartego, który się z nim codziennie na wycieczki za miasto wybierał, do Swarzędza lubo też do Konarzewa i Winiar, i którego cesarz nazywał pieszczotliwie: “Un Polonais qui passe partout”, bo Dezydery przeskoczył rów błotnisty na łące, czego francuscy oficerowie nie zdołali, blisko się majestatu trzymał. Mnie za sobą ciągał, rozkochany w swym bohaterze. Napoleon spacerował po galerii i parterze, z każdym kilka łaskawych słów zamienił, nie jednego za ucho pociągnął – nie tańczył. Nam zaś, na służbie będącym, danserować nie zezwolono, atoli co młodsi, Tomicki, Suchorzewski, Morawski czy Ziemecki, na zakaz nie zważali i do panien biegli na wyprzódki. Ja takoż zakaz łamałem, gdy przybiegała Kami ciągnąc do tańca.
Francuzi – ci mieli u płci nadobnej największe powodzenie, lecz jak na złość nic z mazura i poloneza pojąć nie mogli, nasze zaś damy nie nawykłe były do kontredansa. Uczono się tedy nawzajem, potykano w fałszywych pas i śmiano do rozpuku z tej uciechy. Przeleciało mi przez głowę, że za sam ten śmiech najszczerszy, jakim się Polak nie śmiał od lat, powinienem czuć wdzięczność do Napoleona.
Już koło dziesiątej wieczorem wszedł na salę szef sztabu Wielkiej Armii Berthier, w towarzystwie grupy wyższych oficerów. Wmaszerowali prosto z drogi, widać było kurz na zszarzałych mundurach. Napoleon zbiegł po kobiercu kryjącym marmurowe schody i przywitał słusznego wzrostu mężczyznę, wystrojonego w szamerowany bogato mundur – ten zdążył się przebrać – i w czerwoną wstęgę z orderem, która przecinała pierś.
– Cóż, marszałku, komunikacja z Neyem przywrócona? Ludzie Schulmeistra donoszą, że cztery korpusy rosyjskie posuwają się…
Nie słyszałem więcej, bo głos rozpłynął się w gwarze. Nie interesowało mnie zresztą, co mówi cesarz, interesowała mnie twarz jego rozmówcy, druga już dzisiaj, która przybiegła z przeszłości. Inna nieco, wydostojniała, ale przecież ta sama, znana mi i bliska. Solut! Że nie zginął wówczas na Monte Creto, wiedziałem. Któż mógł nie słyszeć o bohaterze spod Austerlitz, który tam centrum dowodził. W całej Europie powtarzano, że gdy go Napoleon na chwilę przed rozstrzygnięciem zapytał, ile czasu mu potrzeba na złamanie środkowego ugrupowania przeciwnika i zdobycie jego pozycji głównej, Soult odparł spokojnie: “Dwadzieścia minut, sire!”. – “W porządku, damy im jeszcze kwadrans” – rzekł na to cesarz, a gdy kwadrans minął, Soult poderwał swoich ludzi i dotrzymał słowa, przetrącając w dwadzieścia minut kręgosłup wojsk austriacko-rosyjskich.
Stał teraz o parę kroków, ten sam, który kiedyś zagadywał do mnie “mon petit”. na szczęście wtedy, w 1800-nym, odniósł ranę i przy kapitulacji Genui nie przyłożył ręki do hańby oddania Austriakom ludzi Strzałkowskiego. A może na nieszczęście ta jego nieobecność wyszła, bo przecież, jeśliby w mieście ostał, nie zezwoliłby krzywdy okrutnej legiom uczynić…
Zoczył mnie nagle.
– C’est vous?!… Kasen… Kas… alors mon petit, j’avais oublie votre nom…
– Karśnicki, mon general… oh! Pardon… – zaskoczony, rzuciłem marszałkowi generałem i zaraz przeprosiłem, gdy on już pełną gębą śmiał się, zwracając tym powszechną uwagę. Wszyscy patrzyli ku nam, aż mi się gorąco zrobiło. Cesarz, któremu mnie Soult zaprezentował, myślał chwilę i przypomniał sobie, że Klaposky już mu o Kasnyki mówił. Chwalił za dzielność, ciepło spojrzał i zagarnięty przez Wybickiego ustąpił na bok.
Soult wziął mnie pod ramię, poprowadził do głębokiej niszy, w której tysiące świateł bladło, i tam opowiadał, jak go Austriacy nieprzytomnego z pola zdjęli i jak leżąc w szpitalu w Aleksandrii słyszał działa bijące pod Marengo. Gadał i gadał, wspominając przewagi swoje, a gdy błoto nasze i jesień przeklinać zaczął, przypomniał sobie, że stoję obok i zaproponował służbę w swoim sztabie, adiutanturę, jak w Genui. Odmówiłem. Alem sobie w czas przypomniał, że Dominik do służby się rwie, mając dość pisaniny. Wstawiłem się za nim, przedstawiając że niegłupi, języków trochę ugryzł, że dzielny, że…