Steinhaus pobladł. Widać było, że wkłada duży wysiłek w opanowanie się.
– Do licha – wymamrotał – to, co pan mówi, brzmi prawdopodobnie… Tak, to rozsądne… nie pomyślałem o tym. Co pan proponuje, Rotzberg?
– Oficera trzeba zabić. W konspiracji, o której pan wspomniał, jest on z pewnością jednym z wielu, jego zgon w niczym jej nie zaszkodzi, a pomoże i im, i nam, bo zamknie jedyne usta, z których Schulmeister czy Savary mogliby wydrzeć sekrety organizacji i pański rysopis. Trzeba to będzie zrobić tutaj, od razu. Klaus może strzelić dwukrotnie w ciągu czterech sekund, ta broń ładuje się podwójnie. Wystarczy więc, panie pułkowniku, że pan wskaże Klausowi tego oficera, gdy wejdą na dziedziniec, a wówczas za pomocą dwóch strzałów pozbędziemy się Bonapartego i spiskowca.
– Tak… to chyba dobry pomysł…
– Nie sądzę, byśmy mieli inne wyjście, pułkowniku, i do tego…
– Cisza!… Wydawało mi się, że słyszałem jakiś krzyk.
Steinhaus podszedł do parapetu i przyłożył do oka polową lunetę.
– Płyną promem! – obwieścił po chwili.
– Widzi pan Bonapartego? – spytał Rotzberg.
– Tak… jest! Razem z nim kilkunastu ludzi. Będą tu za kwadrans.
Rotzberg odwrócił się do snajpera.
– Jesteś gotowy, Klaus?
– Od dawna, panie kapitanie.
– Uważaj. Kiedy wejdą na dziedziniec, nie strzelaj dopóki pan pułkownik nie wskaże ci tego oficera. Pamiętaj! Potem będziesz musiał w ciągu kilku sekund położyć trupem obu i uciekamy do lochu. Dasz radę?
– Dlaczego miałbym nie dać, to nic trudnego, panie kapitanie.
– Teraz cisza, ani słowa!… Niech pan się cofnie, panie pułkowniku, w tę wnękę, obok Klausa.
Ciszę przerwało parskanie koni, głośne rozmowy, stukot wojskowych obcasów po posadzkach parteru, wreszcie głos cesarza dobiegający z dziedzińca:
– … rodzajem niepotrzebnej klatki, która wszakże może odpowiadać psychice niektórych ludzi. Nie cierpię klasztorów jako instytucji, ale ich architektura zawsze mnie urzeka.
– To stary klasztor pocysterski, najjaśniejszy panie. Wybudowano go w stylu romańskim, w XIII wieku, dla panien cystersek, ale kilkadziesiąt lat temu część murów spłonęła, zakonnice wyprowadziły się i teraz całość podupada. Kościół jest jeszcze czynny od czasu do czasu, ale i on chyli się ku ruinie. Z każdą jesienią i zimą zostaje coraz mniej, śnieg i deszcz robią swoje.
– Obiecuję ci, Klaposky, że kiedy odzyskacie niepodległość, będziecie mogli spokojnie odbudować swoje stare budowle.
Steinhaus pochylił się do ucha Melkego i szepnął:
– Melke, patrz! To ten drugi z prawej!
– Który, panie pułkowniku?… Ten w żółtych rękawiczkach, który teraz poprawia klamrę u pasa od szabli?
– Tak, to ten. Strzelaj!
Znowu dobiegł ich głos Napoleona:
– Ruiny romańskie są jednak mniej piękne od gotyckich. Gotycki łuk, zwłaszcza w ruinie, wypatroszony, mający w tle błękit nieba, odzyskuje całą pełnię swego geniuszu, jak boska wycinanka. Dużo jest u was architektury gotyckiej, Klaposky?
– Sporo, sire. Sporo też w ruinie, głównie po najeździe szwedzkim, kiedy nasza ziemia paliła się od granicy do granicy.
– Strzelaj! – syknął Steinhaus, szarpiąc Melkego za cienki półkożuszek. – Dlaczego nie strzelasz, bydlaku?! Strzelaj, już!
W tej samej chwili zza pleców dobiegł go zimny głos Rotzberga:
– Spokojnie, Herr Steinhaus. Odwróć się do ściany i rączki do tyłu, bo wsadzę ci ten nóż pod żebro! Julianie, odłóż strzelbę i zwiąż mu łapy. Potem przeszukaj, za pazuchą ma pistolet.
Odczekawszy, aż Bonaparte ze świtą opuszczą klasztor, Rotzberg rzekł krótko:
– Idziemy!
Steinhaus dopiero teraz wydobył głos ze ściśniętego gardła:
– Co to znaczy?!… Kim jesteście?!
– Masz prawo wiedzieć, przedstawimy się. To Julian Bogusz, a nie żaden Klaus Melke. Polak, tak jak i ja. Dokładniej mówiąc jestem półkrwi Prusakiem, ale moje serce jest całe polskie. Porucznik Rezler, czasowo odkomenderowany do Cabinet Secret. Teraz już wiesz, Prusaku. Idziemy.
Ruszyli. Steinhaus przytomniał z wolna. Zapytał:
– Po co wam była potrzebna cała ta maskarada z organizacją i zamachem? Po to tylko, żeby mnie aresztować? Mogliście przecież zrobić to już w Poznaniu.
– Nie mogliśmy. Pruska organizacja dywersyjna rzeczywiście powstała w Wielkopolsce po wycofaniu się waszej armii, a raczej jej niedobitków – wyjaśnił mu Dominik – ale szybko została unieszkodliwiona przez Savary’ego i Schulmeistra. Kapitan Rotzberg i jego kumple zostali rozstrzelani. Na miejsce Rotzberga przyszedłem ja… A maskarada z zamachem była konieczna, absolutnie niezbędna, Herr Steinhaus. Bo ty, wbrew temu, co sobie wyobrażałeś, byłeś w tej grze tylko pionkiem, potrzebnym nam bardzo, to prawda, lecz w istocie wartym tyle, ile wart jest ołów konieczny do rozstrzelania cię. Chodziło nam o tę konspirację wewnątrz Wielkiej Armii… Cabinet Secret wiedział, że jest taki spisek, ale nie mógł dopaść ani jednego jej członka. Potrzebowaliśmy tylko jednego, który mógłby wyśpiewać wszystko. I ty nam go pokazałeś przed chwilą! Jeszcze dzisiaj zostanie wyspowiadany i to będzie koniec owego spisku.
– Gdybyście mnie aresztowali w Poznaniu, też bym wam pokazał tego człowieka, za cenę mojego życia, czyż to nie oczywiste?
– Nie. Kto mógłby nam zagwarantować, że w chwili aresztowania nie połkniesz trucizny? Mogłeś ją mieć w ustach. Teraz, nawet jeśli ją masz, to połykaj sobie… Myślałeś, głupcze, że zabijecie cesarza i że Polska się nie odrodzi. Niedoczekanie! Cesarz będzie żył i Polska też! Popatrz, Warszawa już wolna, Gdańsk będzie wolny lada chwila. Czarny orzeł miał pognębić białego, a teraz biały siedzi na nim jak jastrząb na głupiej kurze i bije, bije aż pióra lecą!
Steinhaus, kroczący ze spuszczoną głową, już nie blady, lecz siny z wściekłości i niemocy, podniósł naraz głowę i rzekł miękko:
– Panie… panie poruczniku…
– Czego?
– Pan i ja… pracowaliśmy w ten sam sposób, w służbie wywiadowczej, wypełnialiśmy rozkazy przełożonych… Jesteśmy kolegami, a to, co chcieliście, osiągnęliście już… więc może…
Dominik roześmiał się na cały głos, dając w ten sposób upust nerwom, które męczyły go przez wiele godzin, i wlewając do żył strumień wielkiej ulgi.
– Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Słyszałeś, Julianie?… Nie rozśmieszaj mnie, łotrze! Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Słyszałeś go, Julianie?
– Słyszałem, panie poruczniku. Walnąć w czapę!
– Nie, nie trzeba. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!
Steinhaus, niedostatecznie widać zrażony, podjął jeszcze jedną próbę:
– Panie poruczniku… dam okup za siebie. Olbrzymią sumę, stos złota, będzie pan bogaty.
Rezler, usłyszawszy to, przestał się śmiać. Stanął na rozkraczonych nogach i przybliżył swą twarz do twarzy Prusaka. Każde słowo, które mówił, dzielił na sylaby, wyciskając je przez zęby w taki sposób, że Steinhausa przeszedł śmiertelny dreszcz.
– Jeśli jeszcze raz mnie obrazisz, kanalio, każę rozwiązać ci ręce i zanim cię dostarczę do Poznania, sam tak cię obiję, że pożałujesz! Gdybym wziął te pieniądze i puścił cię, plunąłbym na matkę!… Tak, na matkę. Słaby macie wywiad, jeśli nie dowiedzieliście się jeszcze, że w Polsce na ojczyznę mówi się: matka. Milcz od tej chwili. Maszeruj!
Wspomnienie 4 – Za plecami cesarza
W świcie cesarza jechałem z Poznania ku Warszawie, przez Kutno, Łowicz i Błonie. Wiatr dokuczliwy nas smagał, lecz zima ciągle w rejteradzie była, a drogi utopione w błocie, o którym Francuzi złośliwie prawili, że to polski piąty żywioł. On to właśnie sprawił, że w Łowiczu cesarz, zniecierpliwiony wolnym posuwaniem się, na konika się przesiadł i dalej w siodle ku stolicy podążał. Tabory cesarskie ugrzęzły gdzieś za nami na drodze, co mnie trapiło, bo w jednym z powozów jechała Kami pod opieką Gila.
O tymże samym Gilu mowa, co niegdyś w lochu ojcem mi był i niańką. Nie poznałem go w czas audiencji, kiedy ze Strzyżewskim do Poznania przybył jako przedstawiciel gminu galicyjskiego. Następnego dnia po owym posłuchaniu, wieczorem, przyglądał mi się człek pewien na ulicy Gołębiej i za chwilę zagadał do mnie. Gil! Stwór włochaty, do zwierza podobny, teraz przystrzyżony był i ochędożony, jakże miałem go poznać? Opowiadał, jak go żona odumarła, jak dziatki u siostry bezdzietnej ostawił, jak z lochu wylazł i w rekruty poszedł, i błagał, bym go do służby przyjął. Strzyżewskiemu Napoleon nic obiecać nie mógł, bo z Austrią zatargów o Galicję nie chciał, kiedy nie opodal Rosjanie stali nad Wisłą. Deputacja wróciła z niczym. Gil został, nie miał po co wracać.
– Jaśnie panie, ordynansować będę, służył będę wiernie, konie czyścił…
Inny był niż wtedy, już nie chłop-mędrek, już nie chłop-jakobin i filozof, a wieśniak uległy, proszący. Nie wiem czemu, ale gdy “jaśnie panie” mówił, nie przerywałem i nie zabroniłem. Ordynans potrzebny mi był, bo Dąbrowski nominację wreszcie wypisał i konnych pospolitaków pod Łęczycę prowadzić miałem, a tym bardziej później, gdy się za sprawą ślepej fortuny wszystko odmieniło. Znaczy, kiedy mnie jak grom z nieba jasnego awans na cesarskiego adiutanta dosięgnął.
Wyjechaliśmy z Poznania zaraz potem jak przybył do grodu kurier od marszałka Murata z ważnymi wieściami z Warszawy. Cesarz nie chciał więcej czekać. Trzy mile za miastem zatrzymał się i wyszedł z powozu pożegnać nas. Oznaczało to rozwiązanie jego wielkopolskiej gwardii honorowej. Podziękował nam krótko a serdecznie, potem zaś Berthierowi coś szepnął i ten oznajmił, że wszyscy z nas awanse dostają, jeden nadto z cesarzem ostanie się jako adiutant najjaśniejszego pana. Chłapowski wyrwał się wprzód z oczami błyszczącymi niczym po mocnej okowicie, ale marszałek osadził go prawiąc, iż po sprawiedliwości wybór dokonany będzie, zrządzeniem losu czyli loteryją. Nazwiska nasze, na karteluszkach wykaligrafowane (widać z zamysłem wcześniejszym, bo gotowe były), w czako ułańskie ciśnięto i sam Napoleon jedną wybrać raczył. Moje nosiła imię!