Gdy chciał nałożyć kajdanki, mężczyzna chwycił go mocno za koszulę.
– Proszę. Chciałem jechać do szpitala. Dlatego zatrzymałem taksówkę. Mam bóle w klatce piersiowej.
– Zamknij się.
Mężczyzna nagle chwycił go za szyję i ramię. Mocno ścisnął.
Z miejsc, na których zacisnęły się żółte palce mężczyzny, rozszedł się ból po całym ciele. Kolekcjoner Kości wściekłym ruchem złapał ręce ofiary i założył kajdanki.
Potem usta mężczyzny zakleił taśmą. I zaciągnął go na wysypane żwirem nadbrzeże do wylotu rury odpływowej półtorametrowej średnicy. Zatrzymał się, badając wzrokiem starszego mężczyznę.
Tak łatwo obciągnąć cię ze skóry.
Dotrzeć do kości… Dotknąć ich. Usłyszeć je.
Uniósł rękę mężczyzny. Oczy porwanego patrzyły z przerażeniem, usta drżały. Kolekcjoner zaczął obmacywać kości palców (chciał zdjąć rękawiczki, ale nie mógł tego zrobić). Zajął się teraz kośćmi dłoni. Przyłożył je do ucha.
– Sprawdzimy?
Powoli zaczął ciągnąć za mały palec ofiary, aż usłyszał trzask. Odpowiedni dźwięk.
Mężczyzna wrzasnął. Stłumiony krzyk wydobył się zza taśmy i gwałtownie zamarł.
Kolekcjoner podniósł mężczyznę i zaciągnął go do wylotu rury. Cały czas go poszturchiwał.
Doszli do butwiejącego filaru, bardzo nieprzyjemnego miejsca. Walały się tu rozkładające się ryby, szlam. Mokre nadbrzeżne skały pokryte były śmieciami. Wodorosty uniosły się na falach grubą warstwą. Mimo sierpniowego upału tutaj panował marcowy chłód.
Spuścił mężczyznę do rzeki i przypiął jego ręce do filaru. Sina twarz tamtego znajdowała się prawie metr nad powierzchnią wody. Kolekcjoner Kości ostrożnie podszedł po śliskich kamieniach do wylotu rury. Zatrzymał się, odwrócił i patrzył, patrzył. Nie miało dla niego znaczenia, czy konstable znajdą poprzednie ofiary: Hannę, kobietę z taksówki. Ale ten… Kolekcjoner Kości miał nadzieję, że nie znajdą go w ogóle. On tymczasem wróci tu za miesiąc lub dwa i zobaczy, jak rzeka oczyściła kości.
Na żwirowatej alejce zdjął maskę i podrzucił wskazówki, niedaleko miejsca, w którym zaparkował. Był wściekły na konstabli – tym razem postanowił wskazówki ukryć. Miał też niespodziankę, coś, co dla nich zachował.
Wrócił do taksówki.
Łagodny wiatr niósł kwaśny zapach rzeki, szmer traw i szum – szszsz – ruchu ulicznego, który brzmiał jak tarcie papierem ściernym o kości.
Zatrzymał się i słuchał tego szumu. Uniósł głowę, gdy przyglądał się milionom świateł budynków, ciągnących się jak Droga Mleczna. Nagle na ścieżce do joggingu biegnącej obok kanału pojawiła się kobieta, która niemal się z nim zderzyła.
Szczupła brunetka w purpurowych szortach w ostatniej chwili go ominęła. Ciężko dysząc, zatrzymała się i otarła pot z twarzy. Miała niezłą sylwetkę – zarysowane mięśnie – ale była brzydka. Haczykowaty nos, szerokie usta, ospowata skóra.
Chociaż pod nią…
– Nie wolno… Nie powinien pan tu parkować. Ta ścieżka przeznaczona jest…
Słowa uwięzły jej w gardle, w oczach pojawił się strach, gdy spojrzała na taksówkę i na maskę w jego ręku. Wiedziała, kim jest. Uśmiechnął się, patrząc na jej wystający obojczyk.
Uniosła prawą stopę, gotowa do ucieczki. Ale był szybszy. Schylił się, usiłując złapać ją za biodra. Gdy z krzykiem opuściła ręce, aby się zasłonić, wyprostował się nagle i uderzył ją łokciem w skroń. Rozległ się głośny trzask.
Upadła na żwir i zastygła w bezruchu. Przerażony Kolekcjoner Kości upadł na kolana, zaczął kołysać jej głowę. „Nie, nie, nie” – jęczał. Był wściekły na siebie za tak mocne uderzenie.
Niepokoił się, że mógł uszkodzić doskonałą czaszkę ukrytą pod lepkimi włosami i nieładną twarzą.
Amelia Sachs skończyła wypełniać kolejny formularz. Zrobiła przerwę. Znalazła automat i kupiła kubek wstrętnej kawy. Wróciła do biura bez okien, zaczęła przyglądać się dowodom, które zebrała.
Czuła osobliwą dumę z tej makabrycznej kolekcji. Być może dlatego, że pamiętała, co przeżyła, zbierając ślady: piekący ból w stawach i przerażenie. Jeszcze teraz wzdrygała się na myśl o pogrzebanym żywcem mężczyźnie i ręce wystającej z grobu, o zwisającej skórze T.J. Colfax. Aż do dziś analiza śladów była dla niej czymś obcym. Kojarzyła się z nudnymi wykładami w akademii w senne wiosenne popołudnia. Ewidencjonowanie śladów było matematyką, pełną wykresów, tabel – nauką i to na dodatek śmiertelnie nudną.
Nie, Amelia Sachs chciała być policjantką dla ludzi. Obchodzić ulice, usuwać pijaków, handlarzy narkotyków, zapewniać bezpieczeństwo. Uczyć poszanowania prawa – jak jej ojciec. Albo wymuszać je jak przystojny Nick Carelli, przez pięć lat gwiazda policji, zajmujący się przestępstwami na ulicach. Uśmiechał się do całego świata, pytając: Jakiś problem?
To właśnie chciała robić.
Spojrzała na kruchy brązowy liść, który znalazła w tunelu. Jedna ze wskazówek podrzucona przez przestępcę 823. Była tu też bielizna. Przypomniała sobie, że federalni zabrali dowody, zanim Cooper skończył analizę na… jak ta maszyna się nazywa? Chromatograf? Ciekawe, jaką to cieczą została nasączona bawełna…?
Ale te myśli prowadziły do Lincolna Rhyme’a, a o nim nie chciała teraz myśleć.
Zaczęła opisywać resztę śladów. Każdy formularz zawierał wiele rubryk, gdzie należało wpisać nazwiska wszystkich, którzy mieli z nimi do czynienia, począwszy od znalezienia ich na miejscu przestępstwa aż do rozprawy sądowej. Sachs kilkakrotnie przewoziła dowody i jej nazwisko pojawiało się w tych formularzach. Jednak teraz, po raz pierwszy, A. Sachs, NYPD 5885 znalazło się w pierwszej rubryce od góry.
Znów uniosła plastikowy worek zawierający liść.
On go dotykał. Mężczyzna, który zabił T.J. Colfax. Który trzymał pulchną rękę Monelle Gerger i rozciął ją do kości. Który szuka kolejnej ofiary – jeżeli już jej nie znalazł. Który dziś rano pochował nieszczęsnego mężczyznę żywcem, z ręką wystającą z ziemi i błagającą o litość.
Pomyślała o zasadzie Locarda. Ludzie, którzy się kontaktują, przekazują coś sobie. Czasami coś dużego, czasami – małego. Często nic o tym nie wiedząc.
Czy przestępca 823 zostawił coś na liściu? Fragmenty naskórka? Krople potu? Te myśli ją oszołomiły. Czuła dreszcz niepokoju, podniecenia, jakby morderca był tutaj – w tym małym, dusznym pokoju.
Znów zaczęła wypełniać formularze. Zajęło jej to piętnaście minut. Właśnie skończyła, gdy z hukiem ktoś otworzył drzwi.
Odwróciła się.
W drzwiach stał Fred Dellray. Jego zielony garnitur i wykrochmalona koszula były pogniecione. Palcami ściskał papierosa, którego trzymał za uchem.
– Proszę przyjść do pokoju operacyjnego. Nadszedł czas zapłaty. Pomyślałem, że chciałaby pani być przy tym.
Sachs podążyła za nim krótkim korytarzem. Szedł dużymi krokami.
– Zbadano odcisk – powiedział.
W pokoju operacyjnym panował jeszcze większy gwar niż wcześniej. Agenci bez marynarek pochylali się nad biurkami. Uzbrojeni byli w broń służbową: duże pistolety Sig-Sauer i Smith & Wesson, odpowiednio o kalibrze 10 mm i.45 cala. Kilku agentów otaczało komputer, do którego podłączono duży skaner.
Sachs nie podobał się sposób, w jaki Dellray przejął śledztwo, ale musiała przyznać, że pod jego pozerskim zachowaniem krył się dobry gliniarz. Agenci, młodzi i starsi, podchodzili do niego z pytaniami, a on im cierpliwie odpowiadał. Gwałtownym ruchem podnosił słuchawkę i krzykiem lub pochlebstwami, w zależności od tego, kto był po drugiej stronie, przekazywał swoje żądania i prośby. Czasami spoglądał na krzątających się agentów i grzmiącym głosem mówił: „Złapiemy tego gnoja? Bez wątpienia!”. Patrząc na niego, można było odnieść wrażenie, że jeżeli ktoś złapie przestępcę, to właśnie Dellray.