Przypatrywał się małej postaci, która kuliła się i przytulała do matki.
– Maggie O’Connor – gaworzył, spoglądając na twarz dziewczynki. – Moja mała Maggie.
Kobieta utkwiła w nim wzrok.
– Byłaś, dziewczynko, w złym miejscu o złym czasie. Widziałaś, co robiłem?
Kości są zawsze młode.
– O czym ty mówisz? – wyszeptała Carole.
Skierował na nią uwagę.
Kolekcjonera Kości zawsze ciekawiło, kim była matka Maggie O’Connor.
– Gdzie jest twój mąż?
– Nie żyje – prychnęła. Potem spojrzała na córkę i rzekła łagodnie: – Został zamordowany dwa lata temu. Słuchaj, pozwól jej odejść. Ona nic nikomu nie powie. Jesteś… słuchasz mnie? Co robisz?
Chwycił ręce Carole i uniósł je.
Zaczął obmacywać kości śródręcza, palców. Ściskał je.
– Nie, nie rób tego. Nie chcę. Proszę! – wołała spanikowanym głosem.
Czuł, że traci kontrolę nad sobą. Nie lubił tego uczucia. Jeżeli mają powieść się jego plany, to powinien opanować żądze. Szaleństwo przenosiło go coraz bardziej w przeszłość, mieszało ją z teraźniejszością.
Przedtem i potem…
Potrzebował całej swojej inteligencji i przebiegłości, by zakończyć to, co rozpoczął.
Jeszcze… jeszcze…
Jest tak szczupła, tak wysoka. Zamknął oczy i wyobrażał sobie odgłos wydawany przez ostrze noża przesuwającego się po jej piszczeli – podobny do dźwięku starych skrzypiec.
Zaczął szybciej oddychać. Cały był zlany potem.
Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że patrzy na jej sandały. Nie ma w swojej kolekcji ładnych kości stóp. Bezdomni ludzie, którzy padli jego ofiarą w ciągu ostatnich miesięcy… cóż, cierpieli na krzywicę, osteoporozę. Palce ich nóg były zniekształcone przez źle dopasowane obuwie.
– Zawrę z tobą umowę – usłyszał swój głos.
Spojrzała na córkę. Przytuliła się bardziej do niej.
– Zawrzemy umowę. Wypuszczę was, jeśli pozwolisz mi coś zrobić.
– Co? – wyszeptała Carole.
– Pozwól mi zedrzeć z ciebie skórę.
Zamrugała oczami.
– Pozwól mi. Proszę – szeptał. – Ze stopy. Tylko z jednej stopy. Gdy mi pozwolisz to zrobić, puszczę was wolno.
– Co…?
– Do kości.
Spojrzała na niego z przerażeniem. Przełknęła ślinę.
Dlaczego tak postępuje? – zastanowił się. Przecież jest blisko, tutaj – taka szczupła, koścista. Ale to co innego niż w przypadku pozostałych ofiar. Różni się od nich.
Odłożył rewolwer i wyjął nóż z kieszeni. Otworzył go z głośnym trzaskiem.
Nie poruszała się. Jej wzrok ześlizgnął się na córkę. Potem znów spojrzała na niego.
– Pozwolisz nam odejść?
Skinął głową. Rozejrzała się po piwnicy. Mruknęła jakieś słowo. Imię, domyślił się. Ron albo Rob.
Patrząc na niego twardo, wyciągnęła nogi. Skierowała stopy w jego kierunku. Zdjął but z jej prawej nogi.
Wziął w ręce palce nogi. Delikatnie ugniatał kosteczki.
Odchyliła się do tyłu. Na szyi zarysowały się ładne ścięgna. Zmrużyła oczy. Przejechał nożem po jej skórze. Mocno ścisnął go w ręku.
Zamknęła oczy, głęboko wciągnęła powietrze i jęknęła.
– Zaczynaj – wyszeptała. Odwróciła na bok głowę dziewczynki. Mocno ją przytuliła.
Kolekcjoner Kości wyobraził sobie ją w stroju wiktoriańskim: w krynolinie, w koronkach. Widział ich troje siedzących w „U Delmonico” lub spacerujących Piątą Aleją. Widział Maggie ubraną w koronkową sukienkę, toczącą przed sobą obręcz, gdy przechodzili przez most.
Wtedy, teraz…
Przystawił poplamione ostrze noża do podbicia stopy.
– Mamusiu! – wrzasnęła dziewczynka.
Coś nim wstrząsnęło. Przez moment był przygnębiony tym, co robi.
Nie! Nie może tego zrobić. Przynajmniej jej. Esther lub Hannie, tak. Albo kolejnej ofierze, ale nie jej.
Kolekcjoner Kości potrząsnął głową ze smutkiem. Dotknął jej kości policzkowej wierzchem dłoni. Ponownie zakleił usta taśmą i przeciął sznur krępujący nogi.
– Chodź – mruknął.
Szarpała się gwałtownie, więc chwycił ją mocno za głowę i zaciskał nos, dopóki nie zemdlała. Następnie zarzucił ją na ramię i zaczął ostrożnie wchodzić po schodach. Bardzo ostrożnie. Nie chciał jej upuścić. Raz się zatrzymał, by spojrzeć na małą Maggie O’Connor, która siedziała na brudnej podłodze i rozpaczliwie mu się przyglądała.
Rozdział dwudziesty trzeci
Zaskoczył ich oboje przed domem Rhyme’a. Szybko i zwinnie – jak wąż, którego niósł pod pachą Jerry Banks, jakby to była pamiątka z Santa Fe.
Dellray z dwoma agentami wyszedł z alejki.
– Mam dla was wiadomość, kochani – oświadczył zdawkowo. – Jesteście aresztowani za kradzież dowodów będących własnością służb federalnych.
Lincoln Rhyme mylił się. Dellray wcale nie pojechał do budynku FBI. Czatował pod domem Rhyme’a.
Banks wywracał oczami.
– Przesadza pan, Dellray. Ocaliliśmy ofiarę.
– Zrobiliście bardzo dobrą rzecz, synku. Gdybyście go nie ocalili, oskarżylibyśmy was o morderstwo.
– Ale to my go uratowaliśmy, a nie wy – powiedziała Sachs.
– Dziękuję za złośliwe podsumowanie, funkcjonariuszko. Proszę wyciągnąć ręce.
– To kretyństwo.
– Zakuj tę młodą damę. – Kameleon zwrócił się dramatycznym głosem do stojącego obok niego tęgiego agenta.
– Znaleźliśmy więcej wskazówek, agencie Dellray – zaczęła Sachs. – Porwał już kolejną ofiarę. Nie wiemy, jak dużo czasu mamy.
– Och, zapraszamy też tego chłopca na nasze przyjęcie.
Dellray wskazał na Banksa, który odwrócił się w stronę agentki FBI podchodzącej do niego. Wydawało się, że Jerry zaraz się na nią rzuci.
– Nie chcesz? – zapytał Dellray pogodnie.
Banks z ociąganiem wyciągnął ręce.
Rozzłoszczona Sachs uśmiechnęła się lodowato do agenta.
– Jak udała się wycieczka do Morningside Heights?
– Zabił tego taksówkarza. Nasi ludzie z wydziału badania śladów pełzają po domu jak żuki po łajnie.
– I tylko tyle znajdą – powiedziała Sachs. – Ten przestępca zna się lepiej na śladach niż pan czy ja.
– Do biura – oznajmił Dellray.
Patrzył na Sachs, która się skrzywiła, gdy kajdanki ścisnęły jej nadgarstki.
– Możemy też uratować następną ofiarę. Mamy chyba…
– Czy pani wie, co pani ma, funkcjonariuszko Sachs? Proszę się domyślić. Ma pani prawo nic nie mówić. Ma…
– Wystarczy już – usłyszeli głos z tyłu.
Sachs obejrzała się i zobaczyła Jima Pollinga. Jego spodnie i szara sportowa koszula były pogniecione. Wyglądało, jakby w nich spał, chociaż zamglone oczy wskazywały, że jest na nogach od kilku dni. Miał jednodniowy zarost i rozczochrane włosy.
Dellray niepewnie zamrugał oczami. Zaniepokoiła go nie obecność Pollinga, ale prokuratora generalnego Dystryktu Południowego, który zjawił się z kapitanem. Był też szef wydziału specjalnego Perkins.
– Okay, Fred. Wypuść ich – powiedział prokurator.
– Ukradła dowody. Ona… – zaczął Kameleon modulowanym barytonem disc jockeya.
– Ja tylko przyspieszyłam sprawę – wtrąciła Sachs.
– Słuchaj… – zaczął Dellray.
– Nie – powiedział Polling. Był teraz zupełnie spokojny. – Nie. Nie będziemy słuchać. – Zwrócił się do Sachs: – Nie usiłuj być dowcipna.
– Tak jest. Przepraszam.
– Fred, zrobiłeś już swoje. Sprawą zainteresował się Waszyngton. Takie są fakty – powiedział prokurator.
– Ale to był dobry trop – bronił się Dellray.
– No cóż, zmieniliśmy kierunek śledztwa – dodał prokurator.