Odwróciła się i spostrzegła mężczyznę stojącego w drzwiach. Ze zdziwieniem przyglądał się wyposażeniu pokoju.
– Wygląda, że było tutaj niezłe zamieszanie.
– Doktorze, proszę wejść. – Na twarzy Rhyme’a pojawił się uśmiech.
Mężczyzna wszedł do pokoju.
– Otrzymałem informację od Thoma. Mówił, że to pilne.
– Doktor William Berger, Amelia Sachs.
Sachs spostrzegła, że w jednej chwili przestała istnieć dla Rhyme’a. Wszystko, co chciałaby jeszcze powiedzieć – czuła, że są sprawy, może wiele, do wyjaśnienia – musi poczekać.
Wyszła z pokoju. Thom, który stał na przestronnym korytarzu, zamknął za nią drzwi i poprosił, by poszła za nim.
– Przepraszam – usłyszała głos za sobą, kiedy znalazła się na zewnątrz.
Odwróciła się i zobaczyła doktora Petera Taylora stojącego samotnie pod złotokapem. – Czy możemy porozmawiać?
Przeszli kilkadziesiąt metrów.
– Tak? – zapytała.
Taylor oparł się o kamienną ścianę i ponownie przygładził włosy. Sachs przypomniała sobie, że wielokrotnie onieśmielała mężczyzn jednym słowem lub spojrzeniem. Jak bezużyteczną siłą jest piękno, pomyślała.
– Jest pani jego przyjaciółką? – zapytał doktor. – Wiem, że pani z nim współpracuje, ale chyba pani się z nim zaprzyjaźniła.
– Sądzę, że tak.
– Ten mężczyzna, który do niego przyszedł. Czy pani wie, kto to jest?
– Berger, jeśli się nie mylę. Jest lekarzem.
– Czy powiedział, skąd jest?
– Nie.
Zerknął na okno sypialni Rhyme’a.
– Wie pani, co to jest Lethe Society?
– Nie… zaraz…To jest grupa skupiająca zwolenników eutanazji?
Taylor skinął głową.
– Znam wszystkich lekarzy Lincolna, ale nie słyszałem dotąd o Bergerze. Myślę, że on jest jednym z tej grupy.
– Co?
Czy planuje rozmawiać z nimi… O tym miała być ta rozmowa.
Zamurowało ją.
– Czy… rozmawiał o tym przedtem?
– Ależ tak. – Spojrzał na jej odznakę. – Pani Sachs, spędziłem wiele godzin, aby odwieść go od tego zamiaru. Wiele dni. Leczę ludzi sparaliżowanych od lat i wiem, jacy są uparci. Może pani go przekona. Tylko kilka słów. Myślę… Czy mogłaby pani…
– Przeklęty Rhyme – mruknęła i pobiegła chodnikiem, zostawiając doktora, który nie dokończył wypowiedzi. Dotarła do drzwi wejściowych w chwili, gdy Thom je zamykał. Przeszła obok niego, mówiąc: – Zapomniałam wziąć swój notatnik.
– Twój…?
– Zaraz wyjdę.
– Nie możesz wejść na górę. On jest z doktorem.
– Tylko na sekundę.
Była już na schodach, gdy Thom ruszył za nią. Mimo że przeskakiwał po dwa stopnie, była od niego szybsza. Gwałtownie otworzyła drzwi.
Wpadła do pokoju, zaskakując Rhyme’a i doktora, który opierał się o stół, krzyżując ramiona. Zamknęła drzwi na klucz. Thom zaczął w nie walić. Berger odwrócił się w jej stronę zdziwiony.
– Sachs! – wybuchnął Rhyme.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– O czym?
– O tobie.
– Później.
– Kiedy, Rhyme? – spytała złośliwie. – Jutro? W następnym tygodniu?
– Co to znaczy?
– Może chcesz mi wyznaczyć termin? Od środy za tydzień? Czy potrafisz określić następną datę?
– Sachs…
– Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy.
– Nie.
– Zatem postąpimy inaczej. – Podeszła do Bergera. – Jest pan aresztowany. Oskarżam pana o próbę asystowania przy samobójstwie. – Błysnęły kajdanki. Klik, klik – rozległ się metaliczny odgłos.
Domyśliła się, że znajduje się w kościele.
Carole Ganz leżała w piwnicy na podłodze. Pojedynczy, ukośny snop chłodnego światła padał na ścianę, oświetlając zniszczony wizerunek Chrystusa oraz stertę zapleśniałych książek z historiami biblijnymi. Na środku pokoju stało kilka krzeseł. Prawdopodobnie są przeznaczone dla uczniów szkółki niedzielnej, pomyślała.
Usta miała zaklejone taśmą, a ręce skute kajdankami. Metrową linką do bielizny została przywiązana do rury biegnącej wzdłuż ściany.
Na wysokim stole stojącym obok dostrzegła jedynie górną część niewielkiego, szklanego dzbanka.
Gdyby go strąciła, użyłaby kawałka szkła do przecięcia linki. Stół jednak chyba się znajdował poza jej zasięgiem, ale położyła się na boku i zaczęła przesuwać się w jego kierunku niczym gąsienica.
Przypomniało to jej kilkumiesięczną Pammy, która turlała się w łóżku między nią a Ronem.
Myśląc o swojej córce w tej straszliwej piwnicy, zaczęła płakać.
Pammy, Kubuś Puchatek, portmonetka.
Opadła na chwilę z sił. Po co opuszczała Chicago…
Nie, nie myśl w ten sposób! Nie rozczulaj się nad sobą! Postąpiłaś słusznie. Zrobiłaś to dla Rona. I dla siebie też. Byłby dumny z ciebie. Kate powtarzała to jej tysiące razy i ona w to uwierzyła.
Znów wytężyła siły. Przesunęła się kilkadziesiąt centymetrów w stronę stołu.
Była zmęczona. Nie potrafiła rozsądnie myśleć.
Piekło ją w gardle z pragnienia oraz od pleśni i stęchlizny, którymi przesycone było powietrze.
Podczołgała się na boku trochę dalej. Ciężko oddychała, spoglądała na stół. Nie ma szans. Co zrobić?
Zastanawiała się, co się dzieje w głowie Pammy.
Ty jełopie! – pomyślała Carole. Zabiję cię za to!
Ponownie się skręciła, aby przesunąć się po podłodze, jednak straciła równowagę i przewróciła się na plecy. Nie! Z głośnym trzaskiem pękła jej kość w nadgarstku. Wrzasnęła. Na moment straciła przytomność. Gdy oprzytomniała, chwyciły ją mdłości.
Nie nie, nie… Jeśli zacznie wymiotować, umrze. Z taśmą na ustach na pewno tak się stanie.
Przezwycięż to! Przezwycięż! Musisz to zrobić. Dwukrotnie powstrzymała wymioty.
Nie! Opanuj je!
Zawartość żołądka podeszła jej do gardła.
Opanuj…
Opanuj je!
I tak zrobiła. Nosem wciągnęła głęboko powietrze, zaczęła myśleć o Kate, Eddiem, Pammy, o żółtym plecaku zawierającym wszystkie jej cenne przedmioty. W wyobraźni oglądała je ze wszystkich stron. Całe jej życie tam było. Nowe życie. Ron, przyjechałam tu dla ciebie, kochanie. Zamknęła oczy. Oddychaj głęboko, nakazała sobie. W końcu nudności ustąpiły. Poczuła się znacznie lepiej, chociaż wciąż płakała – bolał ją złamany nadgarstek. Ponownie zaczęła czołgać się w stronę stołu. Dwadzieścia centymetrów. Pół metra.
Rozległ się głuchy dźwięk. Uderzyła głową w nogę stołu. Nie mogła już posunąć się dalej. Zaczęła walić głową w stół. Gdy wpadł w drganie, usłyszała szczękanie szkła. Spojrzała w górę.
Zobaczyła niewielką część dzbanka, wystającą znad blatu.
Carole cofnęła głowę i znów uderzyła w nogę stołu.
Nie! Noga przesunęła się i znalazła poza jej zasięgiem. Dzbanek zakołysał się, ale nie spadł ze stołu. Carole wytężyła wszystkie siły, by bardziej rozciągnąć linkę, ale nie mogła.
Cholera! Spojrzała zrozpaczonym wzrokiem na brudny dzbanek. Zauważyła, że wypełniony jest jakąś cieczą. W środku coś pływało. Co to jest?
Cofnęła się kilkadziesiąt centymetrów i spojrzała na stół.
Wyglądało to jak żarówka, nie cała żarówka, tylko włókno przymocowane do oprawki. Od oprawki odchodził przewód połączony ze znajdującym się poza dzbankiem wyłącznikiem czasowym, takim samym jak te, których używa się w domu, gdy wyjeżdża się na wakacje. To wygląda jak…
Bomba! Rozpoznała teraz słaby zapach benzyny.