Выбрать главу

– A jak wylądowałaś na Wall Street? – spytał Reece.

– To bardzo długa historia – odparła tonem, który sugerował, że nie zamierza opowiadać jej teraz i w tym miejscu.

– Studia?

– Dartmouth. Muzyka i nauki polityczne.

– Muzyka?

– Gram na fortepianie. Przeważnie jazz.

– Kogo najchętniej słuchasz? – spytał, wyraźnie zaintrygowany tą informacją.

– Moim faworytem jest chyba Billy Taylor. Ale lubię muzykę ż lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Cal Tjader, Desmond, Brubeck…

– Ja najbardziej lubię instrumenty dęte – przerwał jej Reece. – Dexter Gordon, Javon Jackson.

– Naprawdę? – spytała zaskoczona. Te nazwiska znali zwykle tylko najwięksi miłośnicy jazzu. – Ja uwielbiam Jabbo Smitha.

– Jasne. – Kiwnął z uznaniem głową. – Jestem też wielkim miłośnikiem Burrella.

– A ja muszę przyznać, że moim ulubionym gitarzystą jest nadal Wes Montgomery. Przeżyłam też okres fascynacji Howardem Robertsem.

– On jest dla mnie zbyt awangardowy – oznajmił Reece.

– Dobrze cię rozumiem – przyznała. – Muzyka musi mieć melodię… motyw, który każdy potrafi zanucić. Film musi mieć fabułę, a utwór muzyczny… melodię. To moja życiowa filozofia.

– Czy grywasz publicznie?

– Czasem. Teraz robię, co mogę, żeby ktoś podpisał ze mną kontrakt płytowy. Nagrałam niedawno próbki swoich melodii. Wynajęłam studio, zatrudniłam fachowców. Wysłałam te taśmy chyba do stu firm.

– Naprawdę? – Wydawał się autentycznie podniecony. – Daj mi przy okazji taką kasetę. Chyba został ci jakiś egzemplarz.

– Dziesiątki – odparła ze śmiechem. – Choć w tym roku rozdawałam je jako prezenty gwiazdkowe.

– Jaka była reakcja firm płytowych?

– Proszę o następne pytanie – odrzekła z westchnieniem. – Wysłałam dziewięćdziesiąt sześć kaset – do agentów, firm płytowych, producentów. Jak dotąd dostałam osiemdziesiąt cztery odpowiedzi odmowne. I jedną odpowiedź „być może”. Od znanej firmy. Mają zaprezentować moje nagranie swojej komisji, która decyduje o kontraktach.

– Będę trzymał kciuki.

– Dzięki.

– Powiedz mi, jak godzisz muzykę ze szkołą prawniczą?

– Och, to żadna sztuka – odparła bez zastanowienia. Dopiero po chwili zaczęła się zastanawiać, czy nie zabrzmiało to zbyt zarozumiale.

Reece zerknął na zegarek, a ona poczuła, że ten gest oznacza koniec rozmowy na tematy prywatne.

– Chcę cię spytać jeszcze o jedną rzecz – powiedziała. – Nad sprawą kredytu dla firmy Hanover and Stiver pracowała Linda Davidoff, prawda?

– Linda? Ta aplikantka? Tak, przez kilka miesięcy, na samym początku.

– Wydało mi się trochę dziwne, że popełniła samobójstwo tak szybko po rezygnacji z tej sprawy.

Mitchell Reece kiwnął głową.

– Tak… ja też o tym myślałem. Nie znałem jej dobrze. Była dobrą aplikantką. Bardzo spokojną. Nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby miała z tym coś wspólnego. Ale równie nieprawdopodobne wydaje mi się to, żeby ktoś mógł ukraść dokument z firmy prawniczej.

Kelnerka spytała, czy mają jeszcze jakieś życzenia. Oboje pokręcili przecząco głową,

– Wy, kobiety, zawsze jesteście na diecie – mruknął Reece, wskazując jej niedojedzoną grzankę.

My, kobiety, zawsze staramy się nie dostać torsji w obecności naszych szefów – pomyślała z rozbawieniem Taylor.

– Co teraz? – spytał.

– Teraz zostanę szpiegiem – odparła.

Taylor siedziała w swoim biurze i wybierała numer.

Usłyszała kilka sygnałów, a potem głos automatycznej sekretarki. Odłożyła słuchawkę, wstała od biurka i wyszła na korytarz. Wspięła się po schodach na wyższe piętro, minęła kantynę i pokój sekretarek, które wciągały do akt prototypy kontraktów i pozwów. Na końcu tego korytarza – czyli na odludziu – znajdował się jeden gabinet. Na jego drzwiach wisiała tabliczka z napisem „R. Dudley”. Większość tego rodzaju tabliczek wykonana była z plastiku. Ta jednak, choć zdobiła najmniejszy z gabinetów, zajmowanych przez wspólników firmy, była zrobiona z polerowanego mosiądzu.

W zatłoczonym pokoju dostrzegła stare biurko, wysoki regał na książki, dwa tandetne, obite skórą fotele, kilka litografii przedstawiających dziewiętnastowieczne żaglowce i osiemnastowieczne sztychy ze scenami myśliwskimi. Przez niewielkie okno można było obejrzeć ceglaną ścianę sąsiedniego budynku i mały wycinek nowojorskiej zatoki. Na biurku stała duża mosiężna popielniczka i fotografia ładnej, kilkunastoletniej dziewczyny o poważnym wyrazie twarzy. Poza tym leżał na nim tuzin programów Metropolitan Opera, otwarty kalendarz i tom protokołów z posiedzeń Sądu Najwyższego.

Taylor otworzyła „Protokoły” i pochyliła się nad nimi. Patrzyła jednak na kalendarz.

Pod sobotnią datą, na samym końcu rubryki, widniały wpisane piórem litery W.S. Jeśli Sebastian miał rację, to właśnie wtedy – w nocy z soboty na niedzielę – Dudley wszedł do biura, posługując się jego kartą magnetyczną.

Inicjały W.S. wpisane były też w rubryce opatrzonej datą następnego dnia. Kim była ta osoba? Wysłannikiem firmy Hanover? Profesjonalnym złodziejem? Otworzyła kalendarz na stronach, na których znajdował się spis adresów i telefonów. Nie było w nim nikogo o takich inicjałach.

Muszę…

– W czym mogę pani pomóc? – spytał ktoś męskim głosem.

Z trudem opanowała nerwy. Nie zdejmując palca z „Protokołów”, wolno podniosła wzrok.

W drzwiach stał jakiś młody, jasnowłosy mężczyzna. Był mocno zbudowany, elegancko ubrany i wyraźnie rozdrażniony.

– Ralph wypożyczył tę książkę z biblioteki – powiedziała, wskazując tom protokołów. – Musiałam sprawdzić szczegóły, dotyczące pewnej rozprawy. Kim pan jest? – spytała, przechodząc od obrony do natarcia.

– Ja? Jestem Todd Stanton. Pracuję dla pana Dudleya. – Zmrużył oczy. – A pani?

– Taylor Lockwood. Jestem aplikantką.

– Aplikantką… – powtórzył tonem, który mówił: „Och, w takim razie nie ma to większego znaczenia”. – Czy pan Dudley wie o pani wizycie w jego gabinecie?

– Nie.

– Jeśli pani czegoś potrzebuje, proszę zwrócić się do mnie. Pan Dudley nie jest zadowolony, kiedy… – przez chwilę szukał w myślach najmniej uwłaczającego terminu – ktoś wchodzi do tego gabinetu pod jego nieobecność.

– Ach, tak… – mruknęła Taylor, a potem ponownie pochyliła się nad książką i bez pośpiechu skończyła czytać długi akapit.

Stanton stał przez chwilę w miejscu, przestępując z nogi na nogę. Potem jego irytacja wzięła górę nad powściągliwością.

– Bardzo panią przepraszam, ale…

– Nie ma za co – odparła Taylor, zamykając książkę. Potem ominęja go i wyszła na pusty korytarz.

Rozdział ósmy

– Daktyloskopia – powiedział mężczyzna. – Powtórz: daktyloskopia.

Taylor zrobiła to.

Lepiej lub gorzej.

– No dobrze – mruknął mężczyzna. – To była pierwsza lekcja z zakresu wiedzy o odciskach palców. To właśnie nazywamy daktyloskopią. Druga lekcja brzmi: jest to cholernie skomplikowane.

Siedzieli w gabinecie Johna Silberta Hemminga. Z jego wizytówki wynikało, że jest wiceprezesem wydziału zabezpieczeń firm w spółce Manhattan Allied Security.

Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna został jej polecony przez przyjaciela ze świata muzyki, który płacił za swą miłość do saksofonu, obsługując komputery firmy Allied Security.

Taylor spędziła większość dnia w kancelarii Hubbard, White and Willis, wertując akta sprawy New Amsterdam Bank przeciwko Hanover and Stiver i usiłując znaleźć kogoś, kto bez wyraźnego powodu interesował się zaginionym dokumentem lub przeglądał papiery dotyczące umowy kredytowej.