Выбрать главу

Pracował w tej branży już od lat. Odnosił urazy w bójkach i wielokrotnie zadawał ludziom ból. Zabił siedmiu mężczyzn i dwie kobiety. Ale mimo tych przeżyć i tak odczuwał emocje. Czuł mocne bicie serca, miał spocone dłonie i żywił nadzieję, że nie będzie musiał tego wieczora z nikim walczyć. Nawet tacy ludzie jak on zdecydowanie woleli unikać zabójstw.

Nie znaczyło to jednak, że zawahałby się choćby przez chwilę, gdyby ktoś odkrył jego obecność.

Kroki zbliżały się coraz bardziej.

Skrajnie wyczerpany Mitchell Reece szedł chwiejnie korytarzem. Jego buty stukały o marmurową posadzkę, ale od czasu do czasu odgłos kroków tłumiły tureckie dywany, zdobiące liczne pomieszczenia firmy i starannie przymocowane do podkładek antypoślizgowych. (Firmy prawnicze zdają sobie sprawę, jak groźne mogą być dla nich procesy wytoczone przez osoby, które poślizgnęły się i upadły na terenie ich biur).

W głowie kłębiła mu się lista zadań, które musiał wykonać przed rozpoczęciem procesu, mającym nastąpić za dwa dni. Reece był absolwentem wydziału prawa uniwersytetu Harvarda. Ukończył studia z czwartą lokatą, głównie dzięki temu, że potrafił przed egzaminami utrwalić sobie w pamięci wiele precedensów, ustaw i postanowień wykonawczych. Właśnie dzięki tej znakomitej pamięci był teraz cenionym specjalistą od postępowań ugodowych. Każdy aspekt sprawy – toczącego się przed sądem cywilnym procesu, wytoczonego przez New Amsterdam Bank and Trust Limited firmie Hanover and Stiver Inc. – znajdował się na skomplikowanych listach, które Reece nieustannie przeglądał i korygował w umyśle.

Właśnie dlatego, że weryfikował w myślach te listy, zapomniał o swoim szaliku.

Otworzył drzwi i wszedł do gabinetu.

Od razu dostrzegł kaszmirowy szalik, otrzymany w prezencie od byłej przyjaciółki. Leżał tam, gdzie go zostawił – obok lodówki w przylegającej do gabinetu wnęce kuchennej. Kiedy przyszedł do pracy tego ranka – a właściwie poprzedniego ranka – zajrzał do kuchenki, by zaparzyć dzbanek kawy, i włączając ekspres, rzucił szalik na stół.

Owinął go wokół szyi, wyszedł na korytarz i ruszył w kierunku drzwi frontowych. Nacisnął przycisk zamka elektrycznego i usłyszawszy zachęcający trzask, który znał dobrze dzięki tysiącom godzin spędzonych po pracy w siedzibie firmy, wyszedł do holu, a potem wezwał windę.

Gdy czekał na jej przybycie, odniósł wrażenie, że usłyszał jakiś hałas we wnętrzu biura. A potem brzęk dwóch uderzających o siebie metalowych przedmiotów.

Ale w tym momencie nadjechała winda. Reece wsiadł do niej i ponownie zaczął przeglądać w myślach swoje zbiory danych.

– Myślę, że chyba zaszło tu jakieś nieporozumienie – powiedziała Taylor Lockwood.

– Ależ skąd – odpowiedział w słuchawce głos jakiejś starszej od niej kobiety.

Taylor opadła na trzeszczące krzesło i oparła się o ścianę swego pokoiku. Ależ skąd? Co to mogło znaczyć?

– Jestem główną referentką sprawy, w której stroną jest firma SCB – oznajmiła stanowczym tonem. – Końcowa rozprawa ugodowa zaczyna się dziś o czwartej.

Była godzina 8.30 rano we wtorek, po długim weekendzie z okazji Święta Dziękczynienia. Spędziła w firmie większą część minionej nocy, gromadząc, korygując i spinając setki dokumentów, którymi miała się posłużyć podczas dzisiejszej rozprawy. Potem pojechała do domu, by przespać się przez kilka godzin, i wróciła do pracy dopiero przed chwilą.

– Zostałaś oddelegowana do innej sprawy – oznajmiła pani Strickland, szefowa wszystkich aplikantów. – To bardzo pilne.

Taylor nigdy nie słyszała, by coś podobnego wydarzyło się w przeszłości. Według niepisanych reguł, obowiązujących w firmie, równie niewzruszonych jak zasady Newtona, prawnik zawierający ugodę musiał mieć pod ręką aplikanta, który przygotowywał wszystkie dokumenty. Litera prawa tkwi w szczegółach, a w tej firmie właśnie aplikanci znali je najlepiej.

Jedynym powodem tak nagłego oddelegowania mogło być jakieś poważne zaniedbanie. Ale Taylor Lockwood niczego nie zaniedbała. Pracowała ciężko nad tą sprawą od kilku tygodni i nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego mogłaby zostać tak nagle wykluczona z dalszego postępowania.

– Czy mam jakieś pole manewru? – spytała cichym głosem.

– Prawdę mówiąc nie – odparła dobitnym tonem jej przełożona.

Taylor obróciła się na krześle w obie strony. Zauważyła, że jej palec przecięty ubiegłej nocy kartką papieru zaczyna znowu krwawić. Owinęła go serwetką z wizerunkiem uśmiechniętego indyka, pamiątką po przyjęciu, które zorganizowała firma w zeszłym tygodniu.

– Ale dlaczego…?

– Mitchell Reece potrzebuje twojej pomocy.

Reece? – pomyślała Taylor. – A więc zostanę dopuszczona do gry w ekstraklasie…To dobra nowina, ale mimo wszystko jest to dość niezwykłe.

– Dlaczego ja? – spytała niepewnie. – Nigdy przecież z nim nie współpracowałam.

– Najwyraźniej zrobiła na nim wrażenie twoja reputacja – odparła pani Strickland tak sceptycznym tonem, jakby wątpiła w dobrą reputację swej podwładnej. – Powiedział wyraźnie, że będzie współpracował z tobą i z nikim innym.

– Czy to jakiś długoterminowy projekt? W przyszłym tygodniu zaczynam urlop. Wybieram się na narty.

– Możesz na ten temat negocjować z panem Reece’em. Powiedziałam mu o twoich planach.

– I jak na to zareagował?

– Nie wydawał się tym przesadnie przejęty.

– Dlaczego miałby być przejęty? Przecież to nie on jedzie na narty. – Krew przesączyła się przez serwetkę i zaplamiła uśmiechnięte oblicze indyka. Taylor odwinęła ją z palca.

– Bądź w jego gabinecie za godzinę.

– Co to za sprawa?

Nastąpiła krótka pauza, podczas której pani Strickland przeglądała zapewne swój zasób wymijających sformułowań.

– Nie podał mi szczegółów.

– Czy mam zatelefonować do panu Bradshaw?

– To już zostało załatwione.

– Słucham? – spytała Taylor. – Co zostało załatwione?

– Wszystko. Zostałaś oddelegowana do innej sprawy. Panu Bradshaw przydzielono do pomocy innego aplikanta… szczerze mówiąc, nawet dwóch…

– Tak szybko?

– Masz być za godzinę w gabinecie pana Reece’a – przypomniała jej pani Strickland.

– W porządku.

– Och… i jeszcze jedno…

– Mianowicie?

– Pan Reece polecił, żebyś nikomu o tym nie wspominała. Powiedział, że to bardzo ważne. Absolutnie nikomu.

– W takim razie będę milczeć.

Obie odłożyły słuchawkę.

Taylor wyszła ze swej wyłożonej dywanem klitki i zbliżyła się do okna. Widoczna za nim dzielnica finansowa tonęła w chłodnym porannym świetle. Ale tego dnia ta sceneria nie robiła na niej specjalnego wrażenia. Stare kamienne budynki przypominały jej posępne, wyżłobione przez erozję szczyty gór. W oknie jednego z gmachów, stojących po drugiej stronie ulicy, jakiś dozorca ustawiał choinkę. Zdawała się nie pasować do dużego, wyłożonego marmurem holu.

Skupiła uwagę na najbliższym oknie i zdała sobie sprawę, że patrzy, na własne odbicie.

Nie była tęga, ale nie była też przesadnie szczupła, czego wymagała aktualnie obowiązująca moda. Była przeciętna. Tak właśnie o sobie myślała. Kiedy pytano ją o wzrost, odpowiadała, że ma metr sześćdziesiąt pięć (choć w istocie miała tylko metr sześćdziesiąt dwa), ale czarne, gęste włosy dodawały jej z pięć centymetrów. Pewien przyjaciel powiedział jej kiedyś, że te zwisające luźno, lekko kręcone włosy upodobniają ją do kobiecych postaci, jakie malowali prerafaelici.

Kiedy miała dobry dzień, wydawało jej się, że przypomina młodą Mary Pickford. Podczas gorszych dni czuła się jak trzydziestoletnia mała dziewczynka, stojąca na palcach i niecierpliwie czekająca na nadejście dojrzałości, pewności siebie, asertywności. Miała wrażenie, że najlepiej wygląda wtedy, kiedy widzi swe lekko zniekształcone odbicie w przyciemnionej witrynie wystawy.