Schował dokumenty i otworzył zalakowaną kopertę. Sean Lillick zostawił ją na jego biurku tuż przed wyjściem z firmy. Clayton przeczytał notatkę sporządzoną przez młodego aplikanta i doszedł do wniosku, że wydał pieniądze na właściwego człowieka. Lillick najwyraźniej zarystokratyzował odpowiednich ludzi. Bez względu na to, jak tego dokonał, informacje były cenne i niepokojące.
Burdick sięgnął po ostateczne środki. Umowa najmu zajmowanego przez firmę ogromnego lokalu na Wall Street wygasała w przyszłym roku. Było to korzystne z punktu widzenia popieranej przez Claytona fuzji, oznaczało bowiem, że firma nie będzie musiała zabiegać o jej przedłużanie, lecz przeniesie swą siedzibę do położonych w centrum miasta biur Perellego, które były o wiele tańsze.
Lillick dowiedział się, że Burdick i Stanley prowadzą z Harrym Rothsteinem, szefem spółki, do której należał budynek, potajemne negocjacje zmierzające do zawarcia niezwykle kosztownej, długoterminowej umowy najmu obecnego lokalu.
Zerwanie tego kontraktu naraziłoby firmę Hubbard, White and Willis na ogromne koszty. To z kolei mogło utrudnić negocjacje w sprawie fuzji. Przedłużenie umowy nie wymagało zgody całej rady wspólników, tylko komisji wykonawczej, kontrolowanej przez zwolenników Burdicka.
Lillick dowiedział się, że kontrakt ma zostać podpisany podczas najbliższego weekendu.
Co za sukinsyn! – pomyślał ze złością Clayton, zdając sobie sprawę, że musi w jakiś sposób uniemożliwić zawarcie tej umowy.
Odłożył notatkę Lillicka i zaczął się zastanawiać nad metodą obrony. Gdyby Burdick dowiedział się o jego sabotażu w sprawie dotyczącej Szpitala Świętej Agnieszki lub o tym, że interesuje się kwestią wynajmu lokalu, z pewnością wykorzystałby to przeciwko niemu. Clayton poczuł się lekko zaniepokojony.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer Lillicka.
Młody prawnik przemówił do telefonu nonszalanckim tonem, ale wyraźnie zmienił barwę głosu, kiedy przekonał się, kto jest jego rozmówcą.
– Te informacje okazały się… pomocne – oznajmił Clayton. To był w jego ustach jeden z największych komplementów. Pomocne…
– Brawo… To znaczy, bardzo mi miło.
– Ale trochę się niepokoję, Sean… Mam nadzieję, że jesteś bardzo ostrożny.
Mody człowiek nie odpowiadał przez chwilę, a Clayton zaczął się zastanawiać, czy powodem jego onieśmielenia jest tylko telefon od szefa.
– Oczywiście.
– Zdaję sobie sprawę, że różni pracownicy naszej firmy zadają różne pytania. Czy ktoś cię o coś wypytywał?
– Och… nie.
– Czy dokładnie zacierasz wszystkie ślady? Mam nadzieję, że nie bawisz się w harcerza ani prywatnego detektywa?
– Wendall, przecież nie jestem głupi.
– Oczywiście, oczywiście. Ale staraj się, żeby nikt nie odkrył, że ze mną współpracujesz. Wiesz, jak kosztowne są pozwy sądowe. Mogą szybko pochłonąć wszystkie nasze oszczędności.
Z milczenia młodego człowieka wywnioskował, że jego groźba trafiła w cel. Uniósł wzrok i ujrzał stojącą w drzwiach młodą kobietę.
– Muszę już kończyć, Sean – powiedział do słuchawki. – Przyjdź jutro trochę wcześniej, żebyśmy mogli omówić wszystkie szczegóły.
– Oczywiście.
Clayton odłożył słuchawkę i ponownie spojrzał na młodą kobietę. Była jedną ze stenotypistek pracujących na nocnej zmianie. Miała na imię Carmen. Była szczupła i opalona. Zawsze nosiła trochę zbyt obcisłe bluzki i spódnice, ale na nocnym dyżurze przepisy dotyczące stroju nie były przestrzegane zbyt rygorystycznie.
– Odebrałam pańską wiadomość, panie Clayton. Czy chce pan coś podyktować?
– Owszem – odparł Clayton, nie odrywając wzroku od jej nóg i piersi.
Carmen miała pięcioletniego syna, którego ojciec siedział aktualnie w więzieniu. Mieszkała z matką w Bronksie. Na lewym pośladku miała wytatuowaną różę.
– Zamknij drzwi – polecił Clayton. – Nie chcę, żeby przeszkadzały nam sprzątaczki.
Kiedy wyciągnął z kieszeni marynarki portfel i go otworzył, Carmen zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz.
Rozdział dziesiąty
Była już niemal ósma wieczorem, ale negocjacje w sprawie fuzji, rozpoczęte o drugiej, natrafiły na pewne trudności formalne i nadal nie zostały zakończone.
Pracujący nad tą sprawą prawnicy i aplikanci firmy Hubbard, White and Willis biegali tam i z powrotem między salami konferencyjnymi, dźwigając stosy dokumentów. Przypominali mrówki, taszczące okruszyny chleba, ukradzione z pikniku, ale wydawali się znacznie bardziej zadowoleni. Może dlatego, że mrówki nie zarabiają jako zespół czterech tysięcy dolarów na godzinę. Natomiast klienci, pokrywający koszty transakcji, wydawali się wyraźnie sfrustrowani.
Taylor Lockwood, która wróciła już z wyprawy do mieszkania Lillicka, poznała liczne szczegóły trwających negocjacji, ponieważ opowiadali jej o tym koledzy. Była jednak równie sfrustrowana jak klienci firmy.
John Silbert Hemming zapomniał jej powiedzieć, że proszek używany do daktyloskopii zostawia trudne do usunięcia plamy.
Skończyła właśnie zdejmować odciski palców ze stojącej w gabinecie Reece’a szafki na akta i ostrożnie przenosiła na karty kawałki taśmy z ich odbitkami. Przypominała sobie uwagi Hemminga. Owszem, wspomniał o różnych rodzajach proszków. Powiedział jej, jak należy go rozpylić i jak zebrać nadmiar pędzelkiem.
Ale nic nie mówił o tym, że ma on cechy suchego atramentu. Że rozpylony na jakąkolwiek powierzchnię nie daje się z niej zetrzeć. A plama stale się powiększa.
Nie martwiła się o szafkę z aktami, w której leżał ukradziony dokument. Martwiła się o pamiątkowy kubek do kawy Mitchella Reece’a, ozdobiony napisem „Największy prawnik świata”. Posypała go proszkiem, by zdobyć odciski palców właściciela i oddzielić je od tych, które zdjęła z szafki.
Proszek przylgnął do kubka jak farba epoksydowa. Gdy próbowała usunąć jego ślady, poplamiła bluzkę. Usiłowała strząsnąć z materiału czarny osad, ale nadaremnie. Kiedy zaczęła go zdmuchiwać, stało się to, przed czym przestrzegał ją prywatny detektyw. Drobinki śliny rozpuściły proszek, tworząc z nim gęstą maź, która natychmiast wsiąknęła w materiał. Zapewne na zawsze.
Taylor westchnęła ciężko i włożyła żakiet, by zasłonić nim plamę. Potem zbiegła do gabinetu Ralpha Dudleya i tam zdjęła odciski palców, a następnie powtórzyła wszystkie czynności w pokoju Thoma Sebastiana. W końcu wślizgnęła się do klitki Seana Lillicka i zdjęła odciski z kilku znajdujących się tam przedmiotów.
Wróciwszy do swego pokoju, schowała karty z liniami papilarnymi do koperty, którą ukryła pod stertą papierów w szufladzie biurka.
Odnalazła podany jej przez Lillicka numer telefonu Danny’ego Stuarta, z którym mieszkała Linda Davidoff, i natychmiast go wykręciła. Stuarta nie było w domu, nagrała więc wiadomość, że chce się z nim spotkać, by spytać go o coś, co dotyczy Lindy.
Odłożyła słuchawkę i zerknąwszy przypadkiem na swój komputer, poczuła ucisk w żołądku. Ujrzała na nim harmonogram zajęć, sporządzany przez kierownika koordynującego poczynania pracowników firmy. W kwadracie opatrzonym datą najbliższego wtorku znajdowała się adnotacja:
New Amsterdam Bank and Trust przeciwko Hanover and Stiver. Rozprawa z udziałem ławy przysięgłych. Ostateczny termin.
Nagle usłyszała tuż za swymi plecami głośną eksplozję. Nerwowo się odwróciła, zbierając siły do krzyku.
Ujrzała stojącego na korytarzu młodego człowieka w białej koszuli, który trzymał w rękach otwartą butelkę francuskiego szampana.
– Przed chwilą podpisaliśmy umowę o fuzji – wyjaśnił z uśmiechem. – Bank z Tokio w końcu się zgodził.