Выбрать главу

– Zgoda. Jak mam się ubrać?

– Tak jak do pracy.

– Okay. Wpadnę do twojego pokoju koło piątej.

Sebastian odłożył słuchawkę, zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać, żeby uspokoić nerwy.

Żongler, który żył w jego wyobraźni, poruszał się teraz nieco wolniej. Niepotrzebne myśli odpłynęły. Projekty, niewymagające natychmiastowej uwagi, zeszły na dalszy plan. Zniknął też obraz dziewczyny, którą poderwał ubiegłej nocy i z którą miał się spotkać tego wieczora w klubie The Space. Finansowe aspekty interesów, które robił z Boskiem, powoli wyblakły, podobnie jak ciemny, odpychający portret Wendalla Claytona. W końcu pozostały mu w głowie tylko dwa problemy, które powoli obracał w myślach. Jednym z nich była leżąca na biurku umowa kredytowa, nad którą aktualnie pracował. Drugim była Taylor Lockwood.

Przysunął do siebie umowę i spojrzał na nią ze skupieniem. Ale minęło dziesięć minut, zanim zaczął ją czytać.

Zdaniem Donalda Burdicka najładniejszym miejscem w Nowym Jorku był skwer położony na terenie Lincoln Center.

Migocząca w powietrzu fontanna, strzelista biała architektura, Chagall… wszystko to było dowodem potęgi kultury i zawsze wydawało mu się wzruszające. Szczególnie podczas takich jak ten letnich wieczorów, kiedy hale koncertowe odcinały się jasną poświatą od gęstniejącego miejskiego mroku.

Trzymając ręce w kieszeniach kaszmirowego płaszcza przechadzał się powoli przed fontanną. Było chłodno, ale wolał czekać na żonę na dworze, niż wchodzić do gmachu Metropolitan Opera i narażać się na konieczność rozmowy z innymi mecenasami sztuki, przybywającymi na uroczystą kolację, która poprzedzała koncert Strawińskiego.

W tym momencie nie chciał, by cokolwiek zakłócało jego myśli.

Ujrzał zatrzymującego się przy krawężniku rolls-royce’a, z którego wyskoczył Siergiej, by otworzyć drzwi jego żonie. Vera miała na sobie futro sobolowe. Burdick przypomniał sobie, że przed kilku laty, kiedy stała na Madison Avenue, czekając na zmianę świateł, jakaś aktywna obrończyni praw zwierząt spryskała jej norki pomarańczową farbą. Vera wykręciła dziewczynie rękę, powaliła ją na ziemię i trzymała aż do nadejścia policji.

Uścisnął ją czule, a potem wziął pod rękę i poprowadził w kierunku prywatnego wejścia, wiodącego do klubu, w którym mogli przebywać tylko najbardziej hojni mecenasi Opery. Burdick obliczył kiedyś, że mimo ulg podatkowych, jakie uzyskiwał dzięki sponsorowaniu sztuki, jeden kieliszek wypitego w tym klubie szampana kosztował go około dwustu dolarów.

Przepuścili jakąś parę małżeńską i wsiedli do następnej windy.

– Co ze Szpitalem Świętej Agnieszki? – spytała nerwowo Vera.

– Mitchell wygrał sprawę. Opuścili sumę żądanego odszkodowania do pięciu milionów. Zapłacimy milion. To drobiazg. Dyrekcja szpitala jest zachwycona.

– To dobrze. A co z umową wynajmu? Czy ją podpisałeś?

– Jeszcze nie. Przesunięto to na poniedziałek. Rothstein… Nienawidzę negocjacji z Rothsteinem. A w dodatku musimy utrzymywać wszystko w tajemnicy, żeby Wendall niczego nie zwęszył.

– W poniedziałek… – powtórzyła z niepokojem, a potem spojrzała na swe odbicie w metalowej obudowie kabiny i znów odwróciła się do męża. – Wykonałam dziś kilka telefonów. Rozmawiałam z żoną Billa O’Briena.

O’Brien był jednym z dyrektorów spółki kapitałowej McMillan Holdings, największego klienta firmy Hubbard, White and Willis. Burdick prowadził osobiście sprawy tej spółki, co przynosiło mu rocznie około trzech milionów dolarów.

– Jakieś kłopoty? – spytał pospiesznie.

– Chyba nie. Wendall nie kontaktował się z nimi w sprawie fuzji.

– To dobrze – oświadczył Burdick. – On nawet nie wie o zebraniu rady nadzorczej, które ma się odbyć w tym tygodniu na Florydzie. W każdym razie nie wspominał nic o tym, że się na nie wybiera.

Clayton wiedział, że zarząd spółki McMillan nie zgadza się na fuzję. Burdick zakładał więc, że jego przeciwnik nie zamierza tracić czasu na próby przeciągnięcia rady nadzorczej na swoją stronę.

– Ale członkowie rady rozmawiają między sobą o tej fuzji. Zastanawiają się, czy byłaby dla nich korzystna.

– Skąd o tym wie żona Billa?

– Sypia z Frankiem Augustine, który jest jednym z członków rady – odparła rzeczowym tonem Vera.

– Ciekaw jestem, z kim rozmawiał Clayton – mruknął Burdick.

– Moim zdaniem powinieneś pojechać na Florydę i pogadać z tymi ludźmi. Jak najprędzej. Postawić im drinka i nakłonić do głosowania przeciwko fuzji. Ostrzec ich przed Claytońem.

– Pojadę tam w czasie weekendu. To będzie dobry pretekst do nieobecności na przyjęciu Claytona, które ma się odbyć w niedzielę. Nie mam ochoty spędzać czasu w domu tego nadętego durnia.

– Ja się na nie wybiorę – oznajmiła pogodnym tonem Vera. – Jedno z nas powinno tam być. Choćby po to, żeby go zaniepokoić.

A ty jesteś kobietą, która doskonale to potrafi – pomyślał Burdick, wysiadając z windy.

Rozdział czternasty

Droga Pani Lockwood,

Dziękujemy za udostępnienie nam taśmy z Pani nagraniem.

Taylor szła w kierunku swego mieszkania, ściskając w ręku trzy koperty z nagłówkami firm płytowych. Zadzwoniła do Dudleya i oznajmiła mu, że chce się przebrać przed kolacją, przyjedzie więc wprost do jego klubu, położonego w centrum miasta.

Idąc korytarzem, wyobrażała sobie treść znajdujących się w kopertach listów.

Nasz ekspert był tak zafascynowany demo, że wysłał je natychmiast do działu promocji, gdzie wzbudziła ogólny zachwyt. Pani mistrzowska interpretacja starych standardów, znakomicie kontrastująca z Pani kompozycjami, wydaje nam się ogromnie interesująca. Proponujemy Pani kontrakt na nagranie trzech płyt.

Załączamy naszą umowę, podpisaną już przez wiceprezesa firmy oraz – tytułem zaliczki – czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nasza limuzyna podjedzie pod Pani dom…

Nie czekając na chwilę, w której znajdzie się za drzwiami swego mieszkania, rozerwała zębami wszystkie trzy koperty. Oddarte kawałki papieru wyglądały na wytartym chodniku jak żółte gąsienice. Taylor odczytała trzy zdawkowe formułki odmowne, odbiegające daleko od listu, który stworzyła w swej wyobraźni.

Jedna z nich, najlepiej świadcząca zdaniem Taylor o stanie przemysłu muzycznego, zaczynała się od słów: „Drogi Kandydacie”.

Cholera.

Taylor wysiadła z windy i wrzuciła wszystkie trzy listy do stojącego obok niej kosza na śmieci.

Po wejściu do mieszkania dostrzegła migającą lampkę telefonicznej sekretarki, dlatego nacisnęła guzik, a potem zdjęła płaszcz i zsunęła z nóg buty.

Na sekretarkę nagranych było wiele wiadomości.

Ralph Dudley ponownie podał jej adres swojego klubu.

Sebastian przypominał, że są nazajutrz umówieni na kolację.

Reece potwierdził, że czeka na nią w sobotę z kolacją.

Danny Stuart, współlokator Lindy Davidoff, przepraszał za to, że nie porozumiał się z nią wcześniej, i proponował jej jutro wspólny lunch w Greenvich Village.

Trzy kolacje i lunch – pomyślała. – Do diabła, jakim cudem ci szpiedzy są tacy szczupli?

Na sekretarce pozostała jeszcze jedna wiadomość. Nacisnęła guzik.

– Witam panią mecenas. Mam ważne wiadomości. Będę w Nowym Jorku za jakiś tydzień i zamierzam zaprosić moją małą gwiazdę palestry na kolację. Zadzwoń, to uzgodnimy nasze plany.

Taylor natychmiast rozejrzała się po pokoju, by sprawdzić, czy panuje w nim porządek – jakby obawiała się, że w telefonie ukryta jest kamera wideo, przekazująca obraz wprost do gabinetu jej ojca.