– Chodź za mną – powiedział, wprowadzając ją do klubowej jadalni. Potem, ku jej rozbawieniu, podszedł do swego najwyraźniej stałego stołu, odsunął dla niej krzesło i lekko się skłonił, kiedy usiadła.
– Radzę ci zamówić stek, panno Lockwood. Mają tu również kurczę, ale stek będzie lepszy. Lekko wysmażony, tak jak mój. – Był najwyraźniej zaintrygowany tym spotkaniem, a jego oczy lśniły tak radośnie, jakby znalazł się na powrót w progach swej alma mater.
Kiedy kelner odszedł, Dudley natychmiast wczuł się w rolę mentora i opowiedział jej kilka anegdot o swoim okresie studiów. Wyłaniający się z tych opowieści obraz uczelni składał się z wytężonej nauki, niewinnych studenckich żartów, chóralnych śpiewów, młodych dżentelmenów noszących ubrania i krawaty oraz inspirujących profesorów.
Jego wizja – jeśli nie była całkowicie fikcyjna – pochodziła sprzed czterdziestu lat.
Taylor kiwała głową, uśmiechała się we właściwych momentach i wydawała okrzyki zachwytu. Co jakiś czas powtarzała: „To bardzo pouczające, tego właśnie chciałam się dowiedzieć”.
Kelner przyniósł dwa lekko przypalone, tłustawe steki, a ona, choć nie była szczególnie głodna, zjadła swoje danie z wielkim apetytem. Dudley znakomicie grał rolę gospodarza. Przez kilka minut jedli w milczeniu. Taylor przyglądała się siedzącym przy sąsiednich stołach młodym ludziom – zapewne niedawnym absolwentom uczelni. Wystrojeni w białe koszule, pasiaste krawaty i szelki, rozpoczynali podróż mającą doprowadzić ich do miejsca, do którego dotarli już tacy ludzie jak Donald Burdick, Ralph Dudley czy Bill Stanley.
– Mówiłeś, że masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór – oznajmiła, zerkając na zegarek. – Nie chciałabym ich zakłócać. Mam nadzieję, że nie będziesz do późna siedzieć w biurze?
– Nie, spotykam się z przyjaciółmi – odparł z czarującym uśmiechem.
Z tajemniczym W.S. – pomyślała Taylor.
– Ja wolę pracować do późna niż podczas weekendów – powiedziała, wypijając łyk ciężkiego wina, które zamówił Dudley.
– Weekendy? – Ralph potrząsnął głową. – Nigdy.
– Naprawdę? – spytała obojętnym tonem. – Spędziłam w firmie niemal całą noc z soboty na niedzielę. Wydawało mi się, że cię tam widziałam. We wczesnych godzinach rannych.
Dudley zastanawiał się przez chwilę, ale kiedy jej odpowiedział, w jego głosie nie było ani odrobiny wahania.
– To nie byłem ja. Może pomyliłaś mnie z Donaldem Burdickiem. To bardzo możliwe. Mówiono mi, że jesteśmy do siebie trochę podobni. Nie pracowałem podczas weekendu od… pozwól, że się zastanowię… od siedemdziesiątego dziewiątego albo osiemdziesiątego roku. Chodziło o sprawę konfiskaty zagranicznych lokat. Chyba irańskich. Tak, właśnie tak było. Pozwól, że ci o tym opowiem. To fascynująca historia.
Być może miał rację. Ale Taylor nie słuchała jego gadaniny. Usiłowała dociec, czy jej rozmówca mówi prawdę.
Widząc jego wystrzępione mankiety i spraną koszulę, dostrzegła motyw, dla którego mógł ukraść dokument: pieniądze. Dudley był czarującym starszym panem, ale chyba nigdy nie grał na giełdzie. Jego oszczędności pewnie się kurczyły, a on zarabiał coraz mniej, bo dochody, jakie przynosił firmie, z pewnością malały. Byłby łatwym celem dla przedstawiciela spółki Hanover, który poprosiłby o wpuszczenie do firmy jakiegoś człowieka… nazywając go zapewne szpiegiem przemysłowym.
Dudley skończył swą opowieść i spojrzał na zegarek.
Była dziewiąta trzydzieści, a Taylor pamiętała dobrze, że miał spotkać się z W.S. o dziesiątej.
Dudley podpisał rachunek i oboje wyszli z klubu na ulicę, tonącą w wilgotnym, listopadowym mroku.
Taylor miała nadzieję, że chłodne powietrze trochę ją obudzi, ale tak się nie stało. Czerwone wino i ciężka potrawa otępiły jej umysł. Zeszła w ślad za swym towarzyszem po frontowych schodach, żałując, że nie ma przy sobie magicznego proszku pobudzającego, o którym mówił Thom Sebastian.
Podziękowała Dudleyowi za cenne informacje oraz posiłek, a potem powiedziała mu, że jego uczelnia zajmuje pierwsze miejsce na jej liście.
Wydawał się bardzo zadowolony.
– Czy dobrze się czujesz, Taylor?
– Doskonale. Jestem tylko trochę zmęczona.
– Zmęczona? – spytał Dudley takim tonem, jakby nigdy nie słyszał tego słowa. – Odprowadzę cię do metra.
Ruszył w stronę stacji, stawiając długie, starannie odmierzone kroki dżentelmena.
Rozdział piętnasty
– Poczekaj.
Głos Seana Lillicka był tak natarczywy, że Wendall Clayton zatrzymał się jak wryty obok tylnego wejścia do Knickerbocker Club.
– O co chodzi? – spytał.
– Nie widziałeś ich? Ralph Dudley i Taylor Lockwood właśnie wyszli frontowymi drzwiami.
Clayton zmarszczył brwi. Od dawna irytowało go to, że Dudley, którego uważał za relikt przeszłości, należy do tego samego klubu co on.
– I co z tego? – spytał.
– Co oni mogli tu robić?
– Może ze sobą sypiają? – zasugerował Clayton, zerkając w stronę schodów, które prowadziły do pokoi gościnnych klubu.
– Nie, mam wrażenie, że wychodzili z sali jadalnej.
– Może zafundował jej kolację, a teraz zamierza ją przelecieć. Ciekaw jestem, czy nadal jest do tego zdolny.
– Nie chcę, żeby nas widzieli.
– Dlaczego?
– Po prostu nie chcę.
Clayton wzruszył ramionami i zerknął na zegarek.
– Randy się spóźnia. Co się mogło stać?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym wyjść koło północy, Wendall – oznajmił Lillick. W swym źle skrojonym ubraniu wyglądał jak student idący na kolację z ojcem.
– O północy?
– To ważna sprawa.
– O co chodzi? – spytał z uśmiechem Clayton. – Czyżbyś miał randkę?
– Jestem umówiony z przyjaciółmi.
– To niemożliwe. Musisz przełożyć to spotkanie na inny termin.
Lillick milczał przez chwilę.
– To bardzo ważna sprawa – powiedział w końcu. – Naprawdę będę musiał wyjść.
Clayton obrzucił młodego człowieka taksującym spojrzeniem. Jak większość mieszkańców East Village wydawał się zaniedbany i brudnawy.
– Czyżby chodziło o jeden z twoich występów?
– Tak – przyznał Lillick wyzywającym tonem.
– Mamy tak wiele do zrobienia…
– Wspominałem o tym już tydzień temu.
– Ale w ciągu tego tygodnia wiele się wydarzyło.
– To potrwa tylko kilka godzin. Jeśli chcesz, będę w biurze już o szóstej rano.
Clayton uznał, że utrzymywał go w niepewności wystarczająco długo.
– No dobrze, tym razem nie mam nic przeciwko temu. – Miał na tę noc swoje własne plany i nic go nie obchodziło, co będzie robił Lillick po wyjściu z klubu.
– Dzięki…
Clayton zbył jego uwagę machnięciem ręki i uśmiechnął się do Randy’ego Simmsa, który wchodził właśnie do klubu przez drzwi obrotowe.
– Widziałem na zewnątrz Ralpha Dudleya – oznajmił Simms, jak zwykle ignorując Lillicka. – Była z nim jakaś kobieta.
– Czy nie masz mi do powiedzenia czegoś bardziej interesującego, Randy? – spytał Clayton, ponownie zirytowany wzmianką o starszym koledze.
Simms miał niemal metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Był szczupły, ale tak mocno zbudowany, że mógłby występować jako model w reklamach sportowej odzieży. W tym momencie do holu weszła jakaś kobieta z kilkunastoletnią córką. Obie spojrzały na niego z widocznym zainteresowaniem.
– Skąd oni wzięli te informacje o naszym świadku? – spytał Clayton, mając na myśli doktora Morse’a, który został skompromitowany podczas rozprawy przeciw Szpitalowi Świętej Agnieszki.