Karta dań wybranej przez Stuarta restauracji zawierała wiele dań wegetariańskich i tylko nieliczne potrawy mięsne, które znacznie chętniej jadała Taylor.
– Czy zna pan również Seana Lillicka? – spytała swego rozmówcę.
– W gruncie rzeczy nie. Poznałem go przez Lindę i byłem na kilku jego występach. Ale on jest dla mnie trochę zbyt awangardowy.
– Jest pan dziennikarzem?
– To raczej moje hobby. Wraz z kilkoma kolegami próbuję wydawać alternatywne czasopismo literackie. Jestem z zawodu programistą komputerowym.
Taylor ziewnęła i przeciągnęła się tak energicznie, że usłyszała trzask swoich stawów. Ściany restauracji były pomalowane tak niechlujnie, że spod ciemnej emulsji wyzierała jaśniejsza farba. Dekoracja wnętrz wydawała się anachroniczna. Ale Taylor wiedziała, że w latach pięćdziesiątych mieścił się tu ulubiony klub beatników i że bywali tu tacy ludzie jak William Borroughs czy Allen Ginsberg. Zniszczona podłoga uginała się pod krzesłami, a na drewnianych kolumnach wyryte były nazwiska stałych gości. Zastanawiała się, co mogły słyszeć te ściany.
Danny zamówił fasolkę, orzechy i jogurt, a ona „ogrodowego hamburgera”.
– Czy podajecie go z bekonem?
– Nie ma bekonu – odpowiedziała kelnerka, ledwie rozchylając podziurawione i ozdobione kolczykami wargi.
– Keczup?
– Nie ma keczupu.
– Musztarda?
– Krem sezamowo-sojowy albo bezjajeczny majonez.
– Ser?
– Nasz ser nie będzie pani smakował.
– W takim razie zrezygnuję z dodatków – oznajmiła Taylor.
Kelnerka zniknęła.
– Wydaje mi się, że widziałem panią na pogrzebie Lindy – powiedział Stuart.
Taylor kiwnęła głową.
– Nie znałam tam prawie nikogo oprócz pracowników naszej firmy.
– Jest pani prawnikiem?
– Aplikantem. Jak pan ją poznał?
– Przez przypadek. To typowo nowojorska historia. Przyjeżdżasz z małego miasteczka, znajdujesz mieszkanie, szukasz współlokatora, bo czynsz jest cholernie wysoki. Facet, z którym mieszkałem, zachorował na AIDS, więc wrócił do domu. Musiałem znaleźć kogoś na jego miejsce, a Linda sypiała w jakimś pensjonacie dla kobiet. Mieszkaliśmy razem chyba przez dziewięć czy dziesięć miesięcy. Aż do jej śmierci.
– Czy dobrze ją pan znał?
– Nieźle. Czytałem kilka jej utworów i pomagałem je poprawiać. Pisała dla nas recenzje, a ja miałem nadzieję, że kiedyś uda mi się wydać jej wiersze.
– Czy miały jakąś wartość?
– Ona była młoda, więc jej styl jeszcze się nie ukształtował. Ale gdyby pisała dalej, to jestem pewien, że mogłaby zajść dość daleko.
– Jaki był ten styl? Czy przypominał twórczość Plath? – Taylor czytała niektóre utwory Sylvii Plath i przypomniała sobie, że ona również popełniła samobójstwo.
– Jej wiersze miały bardziej tradycyjną strukturę niż utwory Sylvii Plath – odparł Danny. – A jeśli idzie o życie osobiste… No cóż, było równie burzliwe. Zawsze wybierała nieodpowiednich mężczyzn, którzy łamali jej serce. Miała zbyt stoicką postawę wobec życia. Powinna była częściej krzyczeć i rzucać przedmiotami. Ale ona tłumiła wszystko w sobie.
Podano im potrawy i Danny zaczął z zapałem pożerać swoją porcję karmy dla królików. Taylor napoczęła swoje danie i doszła do wniosku, że powinno się ono nazywać „tekturowy hamburger”, a nie „ogrodowy hamburger”.
– Jak doszło do tego samobójstwa? – spytała.
– Mieszkała wtedy w letnim domku swoich rodziców gdzieś w Connecticut. Tylny taras wisiał nad głębokim wąwozem. Pewnego dnia skoczyła z niego. Nie zginęła na miejscu, ale uderzyła się w głowę i straciła przytomność. Utonęła w strumieniu.
Taylor zamknęła oczy.
– Czy zostawiła jakiś list?
Danny kiwnął głową.
– W gruncie rzeczy nie był to list. Po prostu jeden z jej wierszy. Kiedy pani zadzwoniła i powiedziała, że chce się czegoś o niej dowiedzieć, pomyślałem sobie, że powinna go pani zobaczyć. Zrobiłem kopię. Powstał na dzień przed jej śmiercią; tak przynajmniej wynika z daty. Pisze w nim, że chce zostawić za sobą życie i wszystkie troski… Zamierzałem go opublikować w moim czasopiśmie, ale wie pani… nie miałem serca.
Podał jej kopię kserograficzną. Rzuciła okiem na tytuł. „Kiedy odejdę”. Potem spojrzała uważnie na Danny’ego.
– Mam nadzieję, że mogę panu zadać pewne poufne pytanie, licząc na pańską dyskrecję.
– Jasne.
– Czy myśli pan, że samobójstwo Landy mogło być skutkiem czegoś, co wydarzyło się w jej miejscu pracy?
– Nie.
– Wydaje się pan bardzo pewny swego zdania.
– Bo jestem. Ja dobrze wiem, dlaczego ona się zabiła.
– Myślałam, że nikt tego nie wie.
– Ja wiem. Była w ciąży.
– W ciąży?
– Chyba nikt oprócz mnie nie miał o tym pojęcia. Kupiła tester ciążowy. Zobaczyłem go w łazience i zapytałem ją o to. Wie pani, byliśmy jak dwie koleżanki. Zwierzyła mi się jak przyjaciółce.
– Ale dlaczego się zabiła?
– Chyba dlatego, że ojciec dziecka ją porzucił.
– Kto to był?
– Nie wiem. Widywała się tu z kimś, ale nigdy o nim nie mówiła i nie przyprowadzała go do naszego mieszkania. Zachowała jego tożsamość w tajemnicy.
– Zerwanie… czy to mogło załamać ją do tego stopnia, że popełniła samobójstwo?
Stuart się zamyślił, a ona, obserwując jego twarz, doszła do wniosku, że ma oczy artysty, poety. W odróżnieniu od Seana Lillicka był autentyczny.
– Chyba chodziło o coś więcej – powiedział w końcu. – Widzi pani, ona nie powinna pracować w firmie prawniczej. Była zbyt wrażliwa. Nie potrafiła odnaleźć swego miejsca w świecie biznesu. Zbyt łatwo rezygnowała. Potem jej życie osobiste też się rozpadło i moim zdaniem to właśnie było przyczyną załamania.
– Ale nie wie pan, czy była przygnębiona z powodu jakiegoś konkretnego wydarzenia, do którego doszło w firmie? Z powodu którego mogła mieć poczucie winy?
– Nie. Nigdy nie wspominała o tym ani słowem, a chybaby to zrobiła. Jak już powiedziałem, traktowaliśmy się jak… jak siostry.
A więc królicza nora Wall Street okazała się zbyt trudnym terenem dla biednej Lindy – pomyślała Taylor.
Nie mając odwagi czytać pożegnalnego wiersza dziewczyny, schowała go do torebki i wróciła do swej nieciekawej potrawy, słuchając opowieści Danny’ego o życiu w Village.
W pewnej chwili nie umiała powstrzymać ziewnięcia. Roześmiała się, a Danny poszedł w jej ślady.
– Czyżby brakowało pani ostatnio czasu na sen? – spytał.
– Problem polega na tym, że prowadzę nocne życie, do którego bynajmniej nie jestem stworzona. Nadaję się tylko do życia w dzień.
Rozdział siedemnasty
Alicja wyprawiła się po raz kolejny na drugą stronę lustra.
Tym razem limuzyną.
W piątek wieczorem oboje z Thomem Sebastianem pędzili po autostradzie w kierunku Long Island. Kierowca często odrywał wzrok od drogi, by zerknąć na strzałkę wykrywacza radaru.
– Cieszę się, że przyszłaś – powiedział Thom, jak się wydawało, zupełnie szczerze. – Podejrzewałem, że się wykręcisz.
– Czy to ci się tak często zdarza? – spytała złośliwie.
– Owszem. – Skrzywił się z niesmakiem. – A teraz opowiem ci o Bosku.
– Skąd on wziął to dziwne imię?
– Nazywa się w gruncie rzeczy Brad Ottington Smith. BOS. Dlatego nazywamy go Bosk. Rozumiesz? Ojciec i matka żyją w separacji praktycznie od jego narodzin. Ona ma dom w Bostonie, a on – apartament w górnej części East Side. Zatrzymali letni dom w Hampton i korzystają z niego na zmianę co drugi tydzień. Nie potrafią ze sobą spokojnie rozmawiać, toteż terminy wizyt w domu uzgadniają ich prawnicy.