Выбрать главу

– To autentyczny zabytek. Został zbudowany około roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego…

– Taylor! – zawołała Carrie Mason, podchodząc do nich szybkim krokiem. – Nie wiedziałam, że tu jesteś!

– Cześć, Carrie.

– Czy nie ma tu Seana? – spytał Clayton, wyciągając rękę, którą Carrie energicznie uścisnęła.

– Nie – odparła po chwili wahania z wyraźną irytacją. – Miał jakieś inne zajęcia.

– Ach, pewnie chodzi o jeden z tych jego występów.

– Posłuchaj, Carrie – wtrąciła się Taylor. – Wendall zamierzał mnie właśnie oprowadzić po swoim domu. Chodź z nami.

– Chętnie! – zawołała z entuzjazmem jej koleżanka. Clayton nie był zachwycony perspektywą zwiedzania domu w trójkę, ale zanim zdążył zareagować, podeszła do nich Vera Burdick. Zatrzymała się i wyciągnęła do niego rękę, a on oburącz ją uścisnął.

– Vera, bardzo się cieszę, że znowu cię widzę. Mam nadzieję, że jest tu również Donald.

– Niestety nie. Ma jakąś oficjalną kolację w ratuszu, połączoną ze zbieraniem funduszy.

– Kiedy człowieka zaprasza burmistrz…

– Gubernator – poprawiła go Vera.

– …nie można odmówić.

Taylor wyczuła panujące między nimi napięcie. Vera Burdick najwyraźniej nie znosiła Claytona, on zaś – choć odwzajemniał to uczucie – nie wytrzymał jej wzroku i spojrzał w głąb sali.

W tym momencie Taylor ujrzała prawdziwe oblicze Claytona. Znał dobrze mężczyzn i potrafił nimi kierować, ale czuł się dobrze tylko w towarzystwie takich kobiet, nad którymi miał władzę lub które mógł traktować jako obiekty seksualne.

Była zdumiona, widząc jego onieśmielenie. Wiedziała, że jest człowiekiem potężnym, a także – jeśli to on stał za kradzieżą dokumentu – bardzo niebezpiecznym.

– Zostawiam cię z twoimi przyjaciółkami – oznajmiła Vera chłodnym tonem, obrzucając Taylor oraz Carrie taksującym spojrzeniem i uśmiechając się bez przekonania.

– Mam nadzieję, że Donald dobrze się bawi na tym przyjęciu u gubernatora.

– Donald, jesteś blady jak ściana. Do diabła, człowieku, powinieneś częściej oddychać świeżym powietrzem. Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą rakietę?

Burdick oparł się o barierkę ogrodu, przylegającego do apartamentu, który zajmował najwyższe piętro hotelu Fleetwood w Miami Beach i spojrzał na chłodny krąg zachodzącego słońca.

– Niestety nie przyjechałem tu dla przyjemności, lecz w interesach, Steve.

Czuł się zmęczony. Prywatny odrzutowiec firmy przechodził przegląd techniczny, dlatego musiał przylecieć do Miami samolotem rejsowym. Miał oczywiście bilet pierwszej klasy, ale i tak musiał stać w kolejkach. A w dodatku jego lot był o godzinę spóźniony. Wynajęta limuzyna przywiozła go bezpośrednio na miejsce spotkania, toteż nie zdążył jeszcze wstąpić do swojego hotelu.

Steve Nordstrom, mocno zbudowany pięćdziesięcioletni mężczyzna, który w tej chwili z wprawą zawodowego barmana mieszał martini, był wiceprezesem spółki McMillan Holdings. Miał siwe włosy, starannie ostrzyżone na jeża. Jego czerwona koszulka kontrastowała z białymi sportowymi spodniami.

– Drinka?

Burdick nie miał ochoty na alkohol, ale przyjął podany mu przez Nordstroma kieliszek.

– Jak przebiega zebranie rady nadzorczej? – spytał.

Nordstrom zlizał z palców kropelki płynu i uśmiechnął się pogodnie.

– W tym roku nieźle nam poszło, Donaldzie. Trzy sześćdziesiąt trzy za akcję.

– Ach… – mruknął z aprobatą Burdick.

– Czytujesz „Wall Street Journal”, czytujesz „Timesa” – wszyscy idą na dno oprócz nas. Jutro mamy zebranie w sprawie nowego stowarzyszenia firm naszej branży. Czy chciałbyś wziąć w nim udział?

– Nie mogę. Ale powiedz swoim ludziom, żeby uważali, co mówią. Departament Sprawiedliwości stał się bardzo czujny, a Urząd Antymonopolowy ma obsesję na punkcie ustalania cen. Nie wymieniajcie żadnych konkretnych liczb. Pamiętasz, co było w siedemdziesiątym drugim?

– Widzę, że zawsze myślisz o interesach klienta, Donaldzie – powiedział Nordstrom. Jego słowa zawierały w sobie niewypowiedziane określenia: „największego” i „najbardziej dochodowego”.

Usiedli przy stole. Czekający cierpliwie kelner podał im natychmiast sałatkę z homara w połówkach grejpfrutów. Burdick nie miał apetytu, ale zmusił się do jedzenia. Rozmawiali o wakacjach, rodzinach, cenach domów i o waszyngtońskiej administracji.

Kiedy skończyli, Burdick przyjął z rąk gospodarza kolejne martini i wstał od stołu.

– Który z naszych chłopców pomaga ci w organizowaniu zebrania rady, Steve?

– Z waszej firmy? Jest tu Stan Johannsen, a Thom Sebastian przygotował w zeszłym tygodniu wszystkie materiały wyjściowe. Jest w Nowym Jorku, ale często się z nami kontaktuje. Podobno nie został awansowany na wspólnika. Co się stało? To dobry chłopak.

Burdick patrzył przez okno na światła pędzących po autostradzie aut. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że zadano mu pytanie.

– Nie pamiętam dokładnie sprawy Thoma – odparł wymijająco.

Żałował, że nie ma przy nim Billa Stanleya. Albo Very. Lubił mieć pod ręką sprzymierzeńców.

Nordstrom zmarszczył czoło.

– Chyba nie przyjechałeś tu w tej sprawie, Donaldzie? To znaczy w sprawie zebrania rady nadzorczej.

– Nie, Steve, chodzi o coś innego. – Wstał od stołu, splótł dłonie na plecach i zaczął chodzić po pokoju. – Nasza firma zapewnia wam opiekę prawną już od trzydziestu pięciu lat, prawda?

– Chyba tak. To było przed moimi czasami.

– Chcę cię prosić, żebyś nie powtarzał tego, co ci powiem, nikomu z wyjątkiem Eda Gliddicka. Przynajmniej na razie. Wiem, że mogę liczyć na twoją lojalność.

– Zawsze tak było. – Nordstrom spojrzał badawczo na swego gościa. – Chodzi o tę fuzję, prawda?

– Tak. To bardzo skomplikowana sprawa.

Opowiedział mu o machinacjach Claytona i planowanych przez niego zwolnieniach, do których miało dojść zaraz po fuzji.

– A więc chce się ciebie pozbyć? – spytał Nordstrom. – To jakaś bzdura. Przecież to ty doprowadziłeś do tego, że wasza firma stała się tym, czym jest. To ty jesteś jej symbolem.

Burdick zaśmiał się z przymusem.

– Przykro mi, że muszę to sformułować w taki sposób, ale McMillan jest naszym największym źródłem dochodów.

– No cóż, zapewniacie nam dobrą obsługę prawną. Chętnie za to płacimy.

– Wspólnicy firmy liczą się z twoim głosem i z opinią Eda.

– A ty chcesz, żebyśmy wypowiedzieli się przeciwko fuzji.

– Ona byłaby niekorzystna dla was i dla wielu innych klientów. Wendall Clayton nie ma żadnej wizji, nie wie, czym powinna być kancelaria prawnicza. Chce nas zamienić w coś, co będzie przypominało taśmę produkcyjną. Myśli tylko o zyskach.

Nordstrom wybrał duży kawałek homara, a potem włożył go do ust i zaczął powoli gryźć.

– Jak wygląda harmonogram?

– Clayton przepchnął decyzję o przyspieszeniu terminu głosowania. Ma się odbyć w najbliższy wtorek.

– Pojutrze? Niech to cholera! – zawołał Nordstrom. – Ten facet chyba oszalał! – Wziął do ust następny kawałek homara. – Ed jest teraz na kolacji służbowej, ale powinien być wolny za jakąś godzinę. Zadzwonię do niego i spotkamy się na drinku. Około dziesiątej, zgoda? W tym barze obok basenu. Nie martw się, Donaldzie. Na pewno coś razem wymyślimy.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Clayton oprowadził ich po swej zabytkowej rezydencji tak szybko, jakby był płatnym przewodnikiem, który stara się utrzymać w ramach czasowych przewidzianych w planie zwiedzania.

Dom był duży i rozległy, ale ściany niewielkich pokoi nie schodziły się pod kątem prostym. Belki stropowe wydawały się pokrzywione, a parkiety skrzypiały. Większość mebli reprezentowała styl kolonialny. Ozdoby wykonane były z kutego metalu lub wikliny i drewna.