Выбрать главу

Bogactwo Claytona było pokryte pajęczynami i dlatego – o ironio – nieco podejrzane, przynajmniej tutaj. W tej części miasta slogan dotyczący bogactwa brzmiał: im bardziej szacowne, tym trudniejsze do zaakceptowania.

Usiłował się tym nie przejmować. Ale czuł się tu jak „człowiek bez paszportu”, jak pogardliwie nazywano kiedyś Włochów. W centrum miasta był imigrantem, statkiem, który utracił sterowność.

– Więc po co do mnie dzwoniłeś, Wendall? – spytał Perelli.

– Musimy działać szybciej – odparł Clayton. – Próbuję przyspieszyć głosowanie na temat fuzji.

– Szybciej? Dlaczego?

– Dlatego że moi koledzy robią się nerwowi.

– Co to znaczy? – warknął Perelli. – Nie rozumiem, co masz na myśli. Czy to, że twoi koledzy chcą iść do przodu, czy to, że Burdick i jego poplecznicy usiłują przewalić sprawę?

– Po trosze jedno i drugie.

– Co robi Donald? Zakłada oddziały w Waszyngtonie i Londynie, żeby podnieść wasze koszty operacyjne?

– Coś w tym rodzaju. Usiłuję się tego dowiedzieć – oznajmił Clayton, kiwając głową.

Kelner postawił na stole talerze. Clayton łakomie jadł jajka na bekonie, krojąc jedzenie na drobne kawałki.

Perelli poczekał na odejście kelnera, a potem powiedział:

– Chcemy, żeby to się udało. Naszymi klientami są związki zawodowe, które poszerzą waszą bazę działania. Prowadzimy sprawy związane z odpowiedzialnością za produkty, które są żyłami złota. Wy macie specjalistów od prawa finansowego i postępowań układowych, którzy będą pasowali jak ulał do tych spraw. Nam zależy na waszym wydziale bankowym, a wam na naszym departamencie handlu nieruchomościami. To idealny układ, Wendall. Na czym polega problem Burdicka?

– Nie wiem. Chyba jest człowiekiem starej daty.

– Czy przeszkadza mu to, że mamy żydowskich wspólników? Albo Włochów?

– Zapewne.

– Ale tu chodzi o coś więcej, prawda? – spytał Perelli, obrzucając Claytona czujnym spojrzeniem. – Przestań kręcić, Wendall. Masz jakiś plan, który przeraża Burdicka i jego kumpli. O co chodzi?

No dobrze – pomyślał Clayton. – Oto nadeszła chwila…

Sięgnął do kieszeni i podał swemu rozmówcy kartkę papieru. Perelli przeczytał jej treść i spojrzał na niego pytająco.

– Lista ludzi do odstrzału?

– Tak – oznajmił Clayton, stukając palcem w kartkę. – Chcę, żeby odeszli w ciągu roku od fuzji.

– Widzę tu… dwadzieścia pięć nazwisk. – Perelli zaczął je odczytywać. – Burdick, Bill, Stanley, Woody, Crenshaw, Lamar, Fredericks, Ralph, Dudley… Wendall, przecież ci ludzie to podstawa firmy Hubbard, White and Willis. Pracują tam od dziesiątków lat.

– Są niepotrzebnym balastem. Byłe gwiazdy. To ostatni punkt naszej umowy. Jeśli mamy sfinalizować fuzję, ci ludzie będą musieli odejść.

Perelli żuł przez chwilę grzankę, a potem popił ją łykiem kawy.

– Powiedziałeś, że chcesz przyspieszyć fuzję. – Wskazał palcem kartkę papieru. – Ale skoro prosisz nas o zgodę na taki krok, to zmierzasz do opóźnienia całej sprawy. Muszę przedstawić te nazwiska naszemu zarządowi. Trzeba będzie sprawdzić umowy, na mocy których zostali wspólnikami. Jezu, przecież wszyscy mają powyżej czterdziestu pięciu lat. Czy wiesz, na jakie problemy mogą nas narazić w sądach?

Clayton zaśmiał się z prawdziwym rozbawieniem.

– John, czy naprawdę myślisz, że przy moich koneksjach możemy mieć jakieś problemy?

– No dobrze, może nie. Ale to są ludzie niebezpieczni.

– I właśnie oni wysysają z firmy wszystkie soki. Muszą odejść. Jeśli chcesz, żebyśmy odnieśli sukces finansowy, muszą odejść. – Odsunął od siebie pusty talerz. – W ciągu tygodnia, John. Chcę, żeby dokumenty dotyczące fuzji zostały podpisane w ciągu tygodnia.

– To niemożliwe.

– Biorąc pod uwagę to, że będziecie musieli działać trochę szybciej, jesteśmy gotowi zmodyfikować cenę fuzji.

– Co ty…

– Jeśli zamkniemy transakcję w przyszłym tygodniu, Hubbard, White and Willis zgodzi się na obniżenie naszego udziału w zyskach podczas pierwszego roku o osiem procent.

– Czyś ty zwariował, Wendell? Przecież chodzi o miliony dolarów!

– Dokładnie o trzynaście milionów.

Propozycja Claytona oznaczała, że wspólnicy firmy Hubbard, White and Willis gotowi są przekazać swym nowym partnerom wysoką premię za przyspieszenie transakcji… oraz za usunięcie Burdicka i jego popleczników.

– Uważamy, że ze względów podatkowych powinno to zostać dokonane pod koniec roku – dodał Clayton. – To będzie nasz pretekst.

– Czy jeśli się uprę, że Burdick powinien zostać jeszcze, powiedzmy, przez pięć lat, nadal będziesz zwolennikiem fuzji?

– Pozwól, że ci coś powiem, John. Dwadzieścia lat temu prezydent zaproponował Donaldowi Burdickowi stanowisko przewodniczącego specjalnej komisji, badającej nadużycia w przemyśle stalowym.

– Słyszałem o tym. Był w to zamieszany Departament Sprawiedliwości.

– Prezydent wybrał Burdicka, gdyż był on znany zarówno w Waszyngtonie, jak i w Albany, stolicy stanu Nowy Jork. Zarząd kancelarii Hubbard, White and Willis był zachwycony. Rozgłos dla firmy, a dla Burdicka szansa zabłyśnięcia w świecie wielkiej polityki. Potem triumfalny powrót. Ale Donald Burdick oznajmił zarządowi, że przyjmie tę nominację pod jednym warunkiem: po jego powrocie on i wskazany przez niego człowiek wejdą do zarządu, a trzej wymienieni przez niego wspólnicy zostaną poproszeni o odejście z firmy. John, to się działo w czasach, w których kancelarie prawnicze nie zwalniały wspólników. Tego się po prostu nie robiło.

– I co było dalej?

– Trzy miesiące później po biurze zaczął krążyć okólnik, zawierający gratulacje dla trzech wspólników, którzy niespodziewanie postanowili odejść i założyć własną kancelarię. – Clayton odsunął się od stołu. – Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: ta umowa może zostać zawarta tylko wtedy, kiedy pozbędziemy się Burdicka… i wszystkich osób, które są na tej liście. Taki jest mój warunek.

– Tobie naprawdę cholernie na tym zależy, prawda?

– Zgoda? – spytał Clayton, wyciągając rękę.

Perelli wahał się przez chwilę, zanim odparł „zgoda” i uścisnął dłoń Claytona. Ale przyczyną zwłoki było tylko to, że musiał połknąć kawałek bekonu, który zgarnął z talerza Claytona, i wytrzeć palce serwetką.

Kim są ci mężczyźni i te kobiety? Co o nich wiem, poza tym, że są bogaci, inteligentni i ambitni?

Donald Burdick, stojąc w głębi wielkiej sali konferencyjnej, usytuowanej na szesnastym piętrze, usłyszał melodyjny dźwięk zegara, który wybił właśnie godzinę jedenastą. Wspólnicy zaczynali się schodzić. Większość niosła notatniki, stosy teczek z dokumentami i wytworne kalendarze, robione na zamówienie i oprawione w skórę.

W ciągu minionych lat widziałem, jak tego rodzaju ludzie demonstrowali swój upór, brutalność, błyskotliwość i okrucieństwo – myślał Burdick.

A także wielkoduszność i zdolność do poświęceń.

Ale to są jedynie zewnętrzne przejawy ich charakterów. Co naprawdę znajduje się w ich sercach?

Wspólnicy zajmowali miejsca przy stole, ustawionym na środku ciemnej sali konferencyjnej. Niektórzy, młodsi, mniej pewni siebie, przesuwali palcami po palisandrowym blacie, podziwiali marmurową wykładzinę i głośno wymieniali uwagi na temat minionego Święta Dziękczynienia lub meczów futbolowych. Ci wspólnicy mieli na sobie marynarki. Pozostali, weterani, przyszli tylko w koszulach i nie mieli czasu na pogawędki. Wydawali się niezadowoleni z konieczności uczestniczenia w tego rodzaju zebraniach. Najwyraźniej uważali, że głównym zadaniem pracowników kancelarii prawniczej jest udział w funkcjonowaniu machiny prawnej.