Stan upojenia alkoholowego nie przeszkadza w tasowaniu, ba, nawet wskazane jest wypicie odpowiedniej dawki, ale ja dla zasady zawsze staram się wytrzeźwieć. Zwłaszcza że tasowanie zostało „zamrożone" i od dwóch miesięcy nie miałem z nim do czynienia. Musiałem zachować szczególną ostrożność. Wziąłem zimny prysznic i po piętnastu minutach intensywnej gimnastyki wypiłem dwie filiżanki czarnej kawy.
Otworzyłem sejf, wyjąłem z niego kartkę z liczbami do transformacji i mały magnetofon. Przyniosłem jeszcze pięć dobrze zastruganych ołówków i notes, po czym usiadłem przy stole.
Najpierw nastawiłem taśmę. Założyłem słuchawki i ustawiłem automatyczne odtwarzanie – na początku z pozycji szesnaście, potem cofnięcie do pozycji dziewięć, a następnie przewijanie do pozycji dwadzieścia sześć. Gdybym wykonał jakąkolwiek inną operację, to nagranie automatycznie uległoby zniszczeniu.
Kiedy skończyłem ustawiać taśmę, po prawej stronie położyłem notes, a po lewej kartkę z liczbami. Byłem gotowy. Przy drzwiach i oknach paliły się czerwone lampki urządzenia alarmowego. Wszystko w porządku. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz. Usłyszałem sygnał. Już po chwili poczułem, jak bezgłośnie zaczyna wchłaniać mnie ciepławy chaos.
Wkrótce
pochłonie – (mnie)
chaos.
Koniec Świata – mapa
Już następnego dnia po spotkaniu z cieniem zabrałem się do sporządzania mapy. Po południu wybrałem się na szczyt wzgórza i rozejrzałem się dookoła. Niestety, wzgórze nie było zbyt wysokie, poza tym znacznie pogorszył mi się wzrok, toteż nie zobaczyłem kształtu muru, zorientowałem się jedynie w ogólnych rozmiarach Miasta.
Nie było ono ani zbyt duże, ani zbyt małe. Inaczej mówiąc, nie było ani tak duże, by przerastało moje wyobrażenie, ani tak małe, bym mógł z łatwością objąć je w całości wzrokiem. To wszystko, czego się dowiedziałem na szczycie Zachodniego Wzgórza. Rzeka, dzieląca Miasto na część północną i południową, w wieczornym świetle lśniła przytłumionym blaskiem. Wkrótce rozległ się dźwięk rogu i Miasto wypełniło się, jak pianą, odgłosem kopyt.
Nie pozostało mi nic innego, jak obejść Miasto dookoła, wzdłuż muru. Nie było to zadaniem prostym. Mogłem wychodzić tylko w dni pochmurne, więc zawsze musiałem liczyć się z tym, że niebo nagle się rozchmurzy lub lunie ulewny deszcz. Codziennie rano pytałem pułkownika o pogodę. Jego prognozy były zadziwiająco trafne.
– Każdy się tego nauczy, jeśli dzień w dzień będzie obserwował chmury – mówił.
Niestety, nawet jemu nie udawało się przewidzieć nagłej zmiany pogody, toteż nie byłem w stanie uniknąć niebezpieczeństwa podczas dalekich wypraw.
Poza tym życie w Mieście koncentrowało się w pobliżu rzeki, więc kiedy wychodziłem poza obszar zamieszkany, z trudem odnajdywałem jakąkolwiek drogę. Ledwie widoczne ścieżki to urywały się gdzieś nagle, to znikały stopniowo pośród ciernistych zarośli. Wybierałem wówczas okrężną drogę albo wracałem do domu.
Postanowiłem obejść Miasto dookoła zgodnie z ruchem zegara, zaczynając od zachodniego krańca, czyli od strażnicy. Początkowo zadanie to wydawało mi się śmiesznie łatwe. Na północ od bramy ciągnęło się rozległe pole porośnięte trawą, która sięgała mi do bioder. Środkiem tej łąki, niczym ścieg, który zszywa dwie połacie trawy, biegła prosta ścieżka. W trawie uwiły sobie gniazda ptaki podobne do skowronków. Wzbijały się w niebo, krążyły chwilę w poszukiwaniu pożywienia, po czym znów opadały na ziemię. Widziałem też sylwetki zwierzy. To wyciągały głowy z trawy – wyglądały wtedy tak, jakby unosiły się na wodzie – to zanurzały je z powrotem, sięgając po młode soczyste pędy, i w ten sposób powoli przesuwały się po równinie.
Po jakimś czasie mur skręcił łagodnie w prawo, a na południu ukazały się stare opuszczone koszary. Składały się z trzech rzędów prostych jednopiętrowych bloków i kilku mniejszych domów, przeznaczonych, zdaje się, dla oficerów. Pomiędzy budynkami posadzono kiedyś drzewa, lecz teraz wszystko zarośnięte było trawą. Żołnierze, którzy kiedyś tu mieszkali, to pewnie starcy z Dzielnicy Urzędniczej. Rozległa łąka służyła im za poligon. Płytkie rowy, które mijałem po drodze, to pewnie ślady po okopach, a betonowe kloce gdzieniegdzie wystające z trawy to najwidoczniej podstawy pod chorągwie.
Dalej na wschód łąka przechodziła w lasek. Najpierw pojawiły się pojedyncze krzewy, lecz wkrótce ujrzałem prawdziwy las. Większość drzew była dość niska. Drobne gałęzie, splątane na wysokości mojej głowy i ramion, tworzyły gęstą i mocną sieć. Pod nimi w dalszym ciągu rosła trawa, gdzieniegdzie kwitły też wyblakłe kwiaty wielkości czubka mojego palca. W miarę jak przybywało krzewów, teren stawał się coraz mniej dostępny, wkrótce pojawiły się też wysokie drzewa. W lesie panowała cisza, tylko od czasu do czasu słyszałem krzyk jakiegoś ptaka przefruwającego mi nad głową.
Rozchylając gałęzie, szedłem wąską ścieżką w głąb coraz gęstszego i wyższego lasu. Przestałem w końcu dostrzegać mur. Nie było rady, skręciłem w małą dróżkę prowadzącą na południe i dotarłem do zabudowań. Przeszedłem przez Stary Most i wróciłem do domu.
Przyszła jesień, a ja wciąż nie umiałem narysować nic poza mglistym zarysem muru. Miasto miało kształt wydłużony, lecz zarówno północna, jak i południowa część muru, które były dłuższe od części wschodniej i zachodniej, tworzyły dość nierówne linie. Las na północy, a na południu skaliste wzgórza nie pozwoliły mi na dokładniejsze ustalenie kształtu muru. Wschodnią część Miasta po obu stronach rzeki zajmował las. W porównaniu z lasem na północy była to raczej dzika, nieprzebyta puszcza. Wzdłuż brzegu rzeki – tamtędy wiodła jedyna droga w głąb Lasu – udało mi się kiedyś dotrzeć do Bramy Wschodniej. Jak mówił Strażnik, była dokładnie zamurowana.
Spływająca z gór na wschodzie rzeka wartkim nurtem przepływała pod murem tuż przy Bramie Wschodniej, po czym prostą linią przecinała Miasto. Na rzece znajdowały się trzy mosty: Most Wschodni, Stary i Zachodni. Stary Most był najstarszy, największy i najpiękniejszy. Zaraz za Mostem Zachodnim rzeka nagle skręcała na południe i zawracając nieco w kierunku wschodnim, docierała do południowej części muru. W ostatniej swojej fazie rzeka płynęła głębokim kanionem, który wyżłobiła w Zachodnim Wzgórzu.
Nie znikała jednak pod murem. Tuż przed nim znajdowała się topiel, tam rzeka wpływała pod ziemię. Ze słów pułkownika wynikało, że pod wapiennymi skałami, które, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się za murem, rzeka dzieliła się na tysiące splątanych ze sobą odnóg i nigdy nie wypływała na powierzchnię ziemi.
Oczywiście nadal, bez dnia odpoczynku, czytałem Stare Sny. Przychodziłem do biblioteki o szóstej, jedliśmy kolację, po czym zabierałem się do pracy.
Doszedłem już do takiej wprawy, że mogłem przeczytać pięć albo sześć snów w ciągu jednego wieczoru i dość zręcznie podążałem palcami za cieniutką smugą światła. Nadal nie rozumiałem znaczenia mojej pracy i nie wiedziałem, czym są Stare Sny, ale zdawało mi się, że dziewczyna była ze mnie zadowolona. Nie bolały mnie już oczy, nie odczuwałem też zmęczenia, tak jak na początku. Opróżnione ze Starych Snów czaszki dziewczyna ustawiała w rzędzie na kantorku. Kiedy następnego dnia przychodziłem do biblioteki, znikały gdzieś bez śladu.
– Nieźle pan sobie radzi – przyznała pewnego dnia. – Praca posuwa się naprzód o wiele szybciej, niż przypuszczałam.
– Ile właściwie jest tych czaszek?
– Bardzo dużo. Tysiąc, może dwa tysiące. Zobaczy pan? Zaprowadziła mnie do magazynu, który znajdował się za drzwiami obok kantorka. Magazyn przypominał szeroki szkolny korytarz. Przy ścianie w kilku rzędach ciągnęły się półki z niezliczoną ilością białych czaszek. Miejsce to należałoby raczej nazwać cmentarzem, a nie magazynem. Pomieszczenie pogrążone było w chłodnej ciszy, jaką zwykle emanują zmarli.