Spotykaliśmy się codziennie, lecz to nie wypełniało mojej pustki. Siedziała obok mnie, kiedy czytałem Stare Sny. Razem jedliśmy kolację, a potem odprowadzałem ją do domu. Opowiadała mi wtedy różne historie, najczęściej o ojcu i o swoich dwóch młodszych siostrach, o zwykłym życiu.
Kiedy jednak żegnaliśmy się pod jej domem, ten sam żal, który odczuwałem przed spotkaniem, wracał do mnie ze zdwojoną siłą. Nie umiałem sobie z nim poradzić. Dno tej studni było zbyt głębokie, zbyt ciemne – ile ziemi nie wrzuciłbym do środka, i tak nie zdołam jej zasypać.
Domyślałem się, że żal ten musiał mieć jakiś związek z moją starą pamięcią. Moja pamięć domagała się czegoś od dziewczyny, lecz ja nie wiedziałem czego i dlatego w moim sercu tworzyła się ta nieuleczalna pustka. Nie byłem jednak w stanie rozwiązać tego problemu.
Odpędziłem z głowy resztki myśli i pogrążyłem się we śnie.
Kiedy się obudziłem, było bardzo zimno. Wstałem z ziemi i otrzepałem płaszcz z trawy. Wówczas poczułem na policzku pierwszy płatek śniegu. Spojrzałem w niebo. Ciemniejsza niż przedtem złowroga chmura wisiała teraz bardzo nisko. Duże niekształtne płatki powoli opadały na ziemię. A więc przyszła zima.
Zanim odszedłem, rzuciłem okiem w stronę muru. Pod ciemnym niebem, z którego sypał się śnieg, wyglądał jeszcze doskonalej. Nagle poczułem na sobie ich wzrok. Zdziwieni, jak przebudzona ze snu praistota życia, stali przede mną ciasnym szpalerem.
„Dlaczego tu przyszedłeś? – zdawali się pytać. – Czego tu chcesz?".
Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Krótki sen na mrozie pozbawił moje ciało ciepła, a głowę wypełnił czymś w rodzaju trocin. Każda część mojego ciała była ciężka i nieposłuszna.
Rzuciłem się na oślep w kierunku Wschodniej Bramy, starając się nie patrzeć więcej w stronę muru. Droga była długa i z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Musiałem parę razy stanąć, żeby pozbierać siły do dalszego marszu i uporządkować otępiałe myśli. Zdawało mi się w pewnej chwili, że słyszę dźwięk rogu, ale dźwięk ten zaledwie musnął moją świadomość i oddalił się bez śladu.
Panowała już głęboka ciemność, kiedy znalazłem się w pobliżu rzeki. Nie było widać gwiazd ani księżyca, wszystko przesłaniał miotany wiatrem śnieg. Słyszałem trzask gałęzi i zimny szmer płynącej obok rzeki. Nie wiem, kiedy i w jaki sposób dotarłem do biblioteki. Pamiętam tylko rozhuśtane w ciemności gałęzie wierzb i wycie wiatru nad głową.
Posadziła mnie przed piecem i dotknęła dłonią mojego rozpalonego czoła. Poczułem taki ból, jakby wbiła w tym miejscu sopel lodu. Odruchowo chciałem oderwać jej dłoń od czoła, ale nie mogłem podnieść ręki. Czułem, że zwymiotuję przy najmniejszym ruchu.
– Masz straszną gorączkę – powiedziała. – Gdzie byłeś do tej pory?
Nie mogłem wydobyć głosu, z trudem też pojmowałem sens jej słów.
Przyniosła kilka koców. Kiedy mnie nimi przykrywała, kosmykiem włosów dotknęła mojego policzka. Nie chcę jej stracić – pomyślałem. Nie byłem jednak w stanie stwierdzić, czy myśl ta powstała w mojej świadomości teraz, czy wypłynęła nagle z mojej starej pamięci. Tak wiele rzeczy już straciłem, byłem już taki zmęczony. Powoli opuszczała mnie świadomość. Popadłem w stan dziwnego rozdwojenia, kiedy to ciało resztkami sił widzi opuszczającą je duszę.
– Śpij – usłyszałem jeszcze. Jej głos przebył długą drogę, zanim dotarł do mnie z ciemności.
Hard-boiled wonderland – whisky, tortury, Turgieniew
Olbrzym rozbił nad zlewem wszystkie, co do jednej, butelki whisky. Znajomy właściciel sklepu z alkoholem, podczas wyprzedaży zagranicznej whisky, przynosi zawsze kilka butelek i w ten sposób gromadzi mi się spory zapas.
Najpierw stuknął o siebie dwie butelki wild turkey, potem kolejno leciały do zlewu cutty sark, harper, jack daniels i four roses. Haig potłukł się na drobno, a sześć butelek chivas regal spadło do zlewu za jednym zamachem. Hałas był przeraźliwy, a jaki zapach! Trudno się dziwić, wylała się do zlewu taka ilość whisky, jaka starczyłaby mi na pół roku. Całe mieszkanie wypełniło się jej wonią.
– Można się upić samym zapachem – z podziwem powiedział mały.
Oparłem się na łokciach i zrezygnowanym wzrokiem obserwowałem, jak w zlewie rośnie stos rozbitych butelek. Te, które były na górze, kolejno przesuwały się w dół, a te, które miały jeszcze jakiś kształt, stopniowo traciły go zupełnie. Wraz z brzękiem tłuczonego szkła dolatywał mnie ostry świst. Olbrzym gwizdał. Jego gwizdanie podobne było jednak do dźwięku, jaki wydaje pneumatyczna oczyszczarka do zębów. Olbrzym po prostu przedmuchiwał sobie zęby, to w górnej, to w dolnej szczęce. Samo słuchanie tego dźwięku mogło wyprowadzić z równowagi. Poruszyłem zdrętwiałym karkiem i napiłem się piwa. Czułem, że mój żołądek zrobił się twardy jak skórzana torba pracownika banku.
Po chwili olbrzym przeniósł się do pokoju. Wywrócił łóżko i pociął nożem materac, wyrzucił z szafy wszystkie ubrania, a następnie rozsypał zawartość szuflad po podłodze. Na to wysypał śmieci z kubła, a potem resztę rzeczy, jakie znalazł w pozostałych szafach, niszcząc po drodze, co uznał za stosowne. Robił to szybko i sprawnie.
Kiedy skończył z pokojem gościnnym i z sypialnią, wrócił do kuchni, a ja i mały wynieśliśmy się do pokoju. Postawiliśmy przewróconą sofę (a raczej jedną jej część, bo oparcie nadal leżało na podłodze), usiedliśmy i w milczeniu przyglądaliśmy się poczynaniom olbrzyma w kuchni. Sofa, poza tym, że rozleciała się na dwie części, nie była specjalnie uszkodzona. Całe szczęście, bo była to bardzo droga i bardzo wygodna sofa. Kupiłem ją od znajomego fotografika po przystępnej cenie, gdy likwidował swoje biuro. Robił całkiem niezłe zdjęcia dla firm reklamowych, ale zapadł na chorobę umysłową i zamieszkał gdzieś głęboko w górach w prefekturze Nagano. Było mi bardzo przykro z powodu jego choroby, ale z tą sofą miałem dużo szczęścia. Teraz też chyba obejdzie się bez kupna nowej.
Siedziałem na prawym, a mały na lewym krańcu sofy. Zastanawiałem się, dlaczego nikt do tej pory nie zainteresował się hałasem, jaki dobiegał z mojego mieszkania. Na moim piętrze mieszkali wyłącznie samotni mężczyźni, więc o tej porze w dzień powszedni, pomijając jakieś bardzo wyjątkowe sytuacje, zwykle nie było ich w domu. Czyżby moi oprawcy wiedzieli o tym i dlatego pozwalali sobie na najdzikszy hałas? Chyba tak. Wiedzą o wszystkim, wyglądają na ludzi porywczych, ale w rzeczywistości działają według starannie obmyślonego planu.
Mały spoglądał od czasu do czasu na zegarek i sprawdzał, czy olbrzym wykonuje swe zadanie w odpowiednim tempie. Ten zaś niszczył po kolei każdą napotkaną rzecz. Gdyby przeszukiwali w ten sposób mieszkanie, nawet przedmiot wielkości ołówka nie umknąłby ich uwagi. Ale – jak oznajmili na wstępie – oni niczego nie szukali. Oni tylko niszczyli.
Po co?
Może chcieli stworzyć pozory, że czegoś szukali?
Przerwałem rozmyślania, wypiłem resztę piwa i odstawiłem puszkę na podłogę. Olbrzym otworzył właśnie szafkę z naczyniami, zrzucił na podłogę szklanki, następnie zabrał się za talerze. Rozbił wszystko: ekspres do kawy, filiżanki do herbaty, słoik z solą, cukrem, mąką. Ryż rozsypał po całej podłodze. Ten sam los spotkał mrożonki z zamrażalnika. Pół tuzina mrożonych krewetek, kawałek wołowiny, lody, masło najwyższej jakości, trzydziestocentymetrowy kawior i sos pomidorowy, którego jeszcze nie skończyłem robić – wszystko to spadło na podłogę pokrytą linoleum z takim łomotem, z jakim o asfalt uderzyłby grad meteorytów.
Następnie podniósł lodówkę, wysunął ją nieco do przodu, po czym przewrócił tak, że drzwiczki znalazły się na spodzie. Urwał się chyba przewód w okolicy grzejnika, bo dookoła posypały się iskry. Ciekawe, jak wytłumaczę przyczynę uszkodzenia elektrykowi, który będzie naprawiał tę lodówkę.