– Aha. A czy przypadkiem nie wyniósł z Systemu kopii moich danych?
– Nie wiem – odparła. – Ale mógł to zrobić. Jako kierownik Centralnego Laboratorium miał dostęp do wszystkich danych.
Chyba się nie myliłem. Profesor zabrał moje dane do prywatnego laboratorium i tam na moim przykładzie kontynuował swe badania. Jego praca zbliżała się ku końcowi, jak zauważył mały, toteż sprowadził mnie do siebie i przekazał mi dane, które nie były żadnymi wynikami badań, lecz specjalnym kodem, który przez tasowanie miał oddziałać na moją świadomość.
To znaczy, że moja świadomość – albo podświadomość – była już pod wpływem tego nowego programu. Mały powiedział, że to bomba zegarowa. A jeśli to prawda? Obudziłem się z tasowania wczoraj o północy, od tego czasu upłynęła prawie doba. Nie miałem pojęcia, na ile godzin nastawiona była ta bomba, ale 24 z nich minęły już bezpowrotnie.
– Mam jeszcze jedno pytanie – powiedziałem. – Więc twierdzisz, że będzie koniec świata?
– Tak, dziadek tak powiedział.
– Czy zaczął tak mówić przed, czy po tym, jak zajął się moimi danymi?
– Po. Chyba po. W zasadzie zaczął mówić w ten sposób dopiero ostatnio. Dlaczego o to pytasz?
– „Koniec Świata" to tytuł sztuki, która służy mi do tasowania. Nie sądzisz, że to dość dziwny zbieg okoliczności?
– I o czym jest ta sztuka?
– Nie wiem. Jest częścią mojej świadomości, ale nie znam jej treści. Coś w rodzaju scenariusza znajduje się w podziemnym sejfie Systemu, ale stamtąd nikt nie może go wykraść. Nawet przy pomocy wojska.
– A dziadek wykradł, wykorzystując swoją pozycję?
– Na to wygląda. Chyba musisz go o to zapytać.
– To znaczy, że pomożesz mi odszukać dziadka? Przytrzymując ręką brzuch, podniosłem się z łóżka. Z niewyspania bolała mnie głowa.
– Chyba nie mam innego wyjścia – powiedziałem. – Nie wiem jeszcze, co to wszystko znaczy, ale nie mogę tego tak zostawić.
– W każdym razie musimy ratować dziadka.
– Dlatego, że jesteśmy dobrymi ludźmi?
– Właśnie – odparła grubaska.
Koniec Świata – czytanie snów
Nie bacząc na rozterki serca, musiałem zabrać się do pracy. Zima zaczęła się na dobre, nie wypadało więc odwlekać tego w nieskończoność. Poza tym gdy czytałem Stare Sny, mogłem zapomnieć, choć na chwilę, o moim żalu.
W miarę czytania, w miejsce żalu pojawił się jednak inny rodzaj bezsilności. Wciąż nie mogłem zrozumieć sensu tego, o czym mówiły Stare Sny. Umiałem je co prawda czytać, lecz nie pojmowałem ich treści. Zupełnie jakbym codziennie odczytywał te same, niezrozumiałe dla mnie zdanie, albo przyglądał się upływowi wody w rzece. To do niczego nie prowadziło. Im lepiej władałem sztuką czytania snów, tym boleśniej odczuwałem jałowość tego zajęcia.
– Jaki właściwie sens mają Stare Sny? – zapytałem dziewczynę. – Mówiłaś kiedyś, że moim zadaniem jest czytać Stare Sny. Ale one tylko przeze mnie przepływają. Nie rozumiem żadnego z nich. Czuję tylko, że z każdym snem ubywa mnie samego.
– Mówisz tak, ale czytasz jak opętany. Dlaczego?
– Nie wiem. – Pokręciłem głową. Z pewnością chciałem w ten sposób zapomnieć o moim żalu, ale… zdawałem sobie sprawę, że to nie wszystko. Rzeczywiście, czytałem tak, jakby mnie opętało.
– Myślę, że problem tkwi w tobie samym – powiedziała.
– We mnie?
– Musisz szerzej otworzyć serce. Nie wiem, co to jest serce, ale wydaje mi się, że twoje jest szczelnie zamknięte. Powinieneś pragnąć Starych Snów, tak jak one pragną ciebie.
– Dlaczego tak myślisz?
– Czytanie snów to właśnie coś takiego. Jak ptaki kierują się na północ albo na południe, kiedy przychodzi na to pora, tak ty powinieneś czytać.
Wyciągnęła rękę ponad stołem i położyła ją na mojej. Uśmiechnęła się. Jej uśmiech był jak promień wiosennego słońca, który przedarł się na chwilę poprzez chmury.
– Otwórz serce. Nie jesteś więźniem. Jesteś ptakiem, który pragnie snów.
Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć do ręki kolejny sen i spróbować jeszcze raz. Chodziłem już do magazynu sam. Wybierałem jeden z niezliczonych snów i przenosiłem go na stół. Dziewczyna wycierała go z kurzu najpierw mokrą, potem suchą szmatką. Czysty sen lśnił bielą świeżego śniegu.
Kładłem dłonie na czaszce i ogrzewałem ją palcami. Gdy przekraczała pewien próg ciepła – nie większy niż okruch zimowego słońca – sama zaczynała promieniować ciepło i opowiadać zapisany w sobie sen. Zamykałem oczy, brałem głęboki oddech i końcami palców podążałem za jej opowieścią. Ale mówiła do mnie głosem zbyt wątłym, a obraz, który starała mi się przekazać, był zbyt blady, jak światło gwiazd na porannym niebie. Udawało mi się odczytać jedynie jakieś fragmenty, próbowałem połączyć je w jedną całość, ale bezskutecznie.
Były wśród nich nieznane mi krajobrazy, rozbrzmiewała nieznana muzyka, słyszałem także niezrozumiałe słowa. Ukazywały mi się nagle i równie nagle tonęły w gęstym mroku. Jakbym pokręcał gałką w radiu od jednej stacji do drugiej, na żadnej z nich nie zatrzymując się dłużej. Czułem, że sny usiłują mi coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co.
Może nie nadawałem się do tej pracy? Albo ich słowa zestarzały się i wytarły w ciągu wielu wieków? A może dzieląca nas przepaść czasu i kontekstu była zbyt wielka?
W każdym razie mogłem jedynie śledzić wzrokiem te dziwne, pojawiające się i znikające sceny. Widziałem także znajome mi obrazy. Na przykład zieloną trawę poruszaną wiatrem, białe obłoki płynące po niebie albo błyszczącą w słońcu rzekę – nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ale właśnie te najzwyklejsze sceny przepełniały mi serce trudnym do wyrażenia smutkiem. Nie wiem, skąd brało się w nich tyle smutku. Były jak statki na morzu oglądane przez okno – przepływały, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Po dziesięciu mniej więcej minutach Stary Sen, niczym morze w czasie odpływu, powoli tracił ciepło, aż w końcu stawał się na powrót chłodną białą czaszką. Zasypiał znów na wiele lat. Z moich zwilgotniałych rąk kapała woda.
Czaszkę, która wypaliła się do końca, oddawałem dziewczynie. Ustawiała ją obok innych na kantorku. Siedziałem wtedy przy stole, opierając się na łokciach i odpoczywałem. Nie czytałem zwykle więcej niż pięć albo sześć snów dziennie. Jeśli przekraczałem tę liczbę, rozpraszałem się i nic, poza niezrozumiałym szumem, nie docierało już do mojej świadomości. Kiedy zegar wybijał jedenastą, byłem już tak zmęczony, że dłuższą chwilę nie mogłem podnieść się z krzesła.
Dziewczyna częstowała mnie na koniec gorącą kawą. Czasami w charakterze lekkiej kolacji przynosiła z domu upieczone w dzień kruche ciastka albo słodkie bułeczki z owocami. Piliśmy kawę, siedząc w ciszy naprzeciw siebie. Na rozmowę nie starczało mi siły, a ona, wiedząc o tym, również milczała.
– Może to moja wina, że nie umiesz otworzyć serca? – zapytała pewnego razu.
Siedzieliśmy właśnie na schodach prowadzących z mostu na wysepkę i patrzyliśmy na rzekę. Na drobnych falach kołysał się cienki sierp zimnego białego księżyca. Ktoś chyba przycumował do wyspy łódkę, bo plusk wody brzmiał tego wieczoru nieco inaczej niż zwykle. Schody były dość wąskie, toteż czułem na ramieniu ciepło ciała dziewczyny. To dziwne – pomyślałem. Ciepło i serce znaczą coś podobnego. A przecież między sercem a ciepłem ciała nie ma żadnego związku.