Выбрать главу

Mock z wdzięcznością przyjął od Maksa szarlotkę, kawę i kieliszek likieru kakaowego. Po wstępnych raportach i ustaleniach było jasne, że nic nie łączyło zamurowanego alkoholika i wirtuoza waltorni, zwolennika brunatnych koszul, historyka amatora z porąbanym na kawałki abstynentem i działaczem partii komunistycznej. Jedynie wyraźna i skwapliwie odnotowana przez mordercę data śmierci. „Morderca chce nam powiedzieć: «Zabiłem go dokładnie tego dnia. Ani wcześniej, ani później. Tylko wtedy» – myślał Mock, połykając delikatny jabłecznik przykryty pierzynką bitej śmietany. – Przyjmijmy zatem: człowiek jest przypadkowy, nieprzypadkowa jest tylko data jego śmierci. Pytanie: dlaczego jest nieprzypadkowa? Dlaczego w jedne dni morderca zabija, a w inne nie? Może po prostu czeka na sprzyjającą okazję: kiedy na przykład można przenieść związanego człowieka w miejsce kaźni – obok pijanego dozorcy. I wtedy triumfalnie zostawia kartkę, jakby chciał powiedzieć: «Dziś jest wielki dzień. Dziś mi się udało». Ale przecież – na dobrą sprawę – okazja trafia się na każdym kroku. Codziennie można kogoś zabić, przylepić mu na czoło kartkę z kalendarza i gdzieś zamurować lub porąbać. Jeżeli ta okazja nie jest czymś niezwykłym, to czy warto dumnie oznajmiać światu, kiedy ona nastąpiła?”

Mock starannie zapisał w notesie przemyślenia i zorientował się, że znalazł się w punkcie wyjścia. Nie był jednak przygnębiony. Wiedział, że oczyścił pole poszukiwań i jest gotów do prowadzenia śledztwa. Poczuł podniecenie łowcy, który w czystym rześkim powietrzu ładuje dubeltówkę i przypina pas z nabojami. „Mylił się stary Mühlhaus – pomyślał. – Tu nie potrzeba wielu ludzi. Niech Smolorz i Meinerer dalej prowadzą zlecone przeze mnie sprawy”.

Ta myśl go tak ucieszyła, że – po słodkim likierze – zamówił kieliszek wytrawnego czerwonego wina. Jednak Maks, zamiast trunku, podał mu do stołu aparat telefoniczny. W słuchawce zachrzęścił głos radcy Herberta Domagalli z Wydziału Obyczajowego:

– Eberhardzie, przychodź natychmiast do „czekoladowni”. Jest Ebner, Völlinger i ja. Zagramy kilka roberków.

Mock skonsultował, że do punktu wyjścia może równie dobrze wrócić jutro, i postanowił wypić wytrawne wino w sklepie czekoladowym Schaala.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

Zimowe słońce zalewało biały salon. Ściany pyszniły się pomalowaną na biało boazerią, meble błyszczały białym lakierem i kusiły miękkością białej tapicerki, a szklistobiały fortepian unosił wytwornie swe skrzydło. Biel salonu łamały kremowe gobeliny na ścianach i nienaturalne rumieńce na policzkach Sophie, która uderzała namiętnie w klawisze, zamieniając fortepian w instrument perkusyjny. Skrzypce Elisabeth łkały i piszczały, chcąc – nadaremnie – przebić się przez crescendo fortepianu. Szarpana przez wiatr bezlistna gałąź klonu wtórowała mu, uderzając w okno, z którego spływały żałosne resztki śniegu. Spływały one również po źle wytartych butach stróża Gurwitscha, który – po otwarciu swoim kluczem drzwi wejściowych – bezceremonialnie, bez pukania, otworzył drzwi do salonu. Kobiety z ulgą przerwały grę i zaczęły rozcierać zmarznięte nieco palce. Mała, brudna węglarka potoczyła się na kółkach po białym parkiecie. Dozorca otworzył drzwiczki pieca i sypnął weń hojnie kilka szufelek węgla. Potem wyprostował się jak struna i spojrzał wyczekująco na Elisabeth, którą błotniste zacieki pozostawione na podłodze przez jego buciory przyprawiły nieomal o ból głowy. Skrzypaczka sięgnęła po pugilares, wręczyła Gurwitschowi pół marki i uprzejmie mu podziękowała. Obdarowany najwyraźniej nie zamierzał wyjść.

– Ja wiem, panno Pflüger – uśmiechnęła się szczerze najważniejsza persona w kamienicy – że pół marki starczy za przyniesienie węgla. Zawsze tyle dostaję – wyjaśnił zamyślonej Sophie – gdy panna Pflüger daje wolne służbie. Ale dzisiaj – spojrzał znów na Elisabeth – należy mi się więcej.

– A dlaczegóż to, mój dobry człowieku? – Sophie, zirytowana tym przekomarzaniem, wstała od fortepianu.

– Bo dzisiaj… – Gurwitsch podkręcił sumiastego wąsa i spojrzał lubieżnie na przyjaciółkę panny Pflüger. – Bo dzisiaj mogłem powiedzieć wiele prawdy o pannie Pflüger, a nagadałem samych łgarstw.

– Jak macie czelność! – afektowany ton Sophie nie wywarł najmniejszego wpływu na zachowanie Elisabeth, która szybko zapytała:

– Nałgaliście? Komu? Kto o mnie pytał?

Gurwitsch złożył ręce na wydatnym brzuchu i robił młynka kciukami. Mrugał przy tym porozumiewawczo do Sophie, którą jego impertynencja powoli wyprowadzała z równowagi. Elisabeth znów sięgnęła po pugilares i Gurwitschowi wróciła chęć do dalszej rozmowy.

– Pytał tajniak, który dziś rano przyjechał za paniami.

– I co mu powiedzieliście? – dopytywała się Elisabeth.

– Pytał, kto odwiedza pannę Pflüger, czy przychodzą do niej mężczyźni, czy nocują u niej, czy panna Pflüger pije, czy wącha śnieg, w jakim stanie i o której wraca do domu. Pytał też o drugą panią. Czy często przychodzi do panny Pflüger i czy są z nią jacyś mężczyźni – stróż uśmiechnął się do banknotu pięciomarkowego, z którego palce Elisabeth zrobiły wąską rurkę. – I powiedziałem, że panna Pflüger jest niezwykle obyczajną panną, którą czasami odwiedza mama.

Gurwitsch wyciągnął rękę po pieniądze, nie mogąc się nadziwić własnej przenikliwości i inteligencji, dzięki której zarobił na tygodniowy karnet w jadłodajni.

– Poczekaj – Sophie wyjęła z dłoni przyjaciółki zrolowany banknot. – Skąd wiemy, że to wszystko nie jest kłamstwem, że nasz dobry człowiek kogokolwiek spotkał, a jeśli to prawda i był indagowany przez policjanta, to skąd wiemy, że opowiedział mu właśnie to, a nie coś zupełnie innego?

– Nie kłamię, paniusiu – Gurwitsch podniósł głos. – Znam tego szpicla. On mnie kiedyś zamknął na komisariacie, chociaż nie byłem zbytnio wypity. Znam go. Nazywa się Bednorz czy Ceglorz. Tak do niego mówiły inne gliny.

– Może Smolorz? – Sophie nagle pobladła, tracąc tym samym wiele w oczach stróża, któremu podobały się duże, rumiane kobiety.

– A jużci, Smolorz, Smolorz – dozorca szybko schował pieniądze do kieszeni drelichowych spodni.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU

W sklepie z czekoladą Schaala, znajdującym się w narożnej kamieniczce kwartału domów w centrum Rynku, siedzieli trzej mężczyźni. Zajmowali duży stół pod oknem, gdzie zazwyczaj klienci sklepu zaraz po kupieniu słodkości dawali upust swojemu łakomstwu. W ten sposób postępowali Mock et consortes – zajadali słodycze, popijali je kawą i palili nader obficie. Schaal gratulował sobie tak znamienitych gości i kiedy jeden z nich skrytykował brak w najbliższej okolicy jakiegokolwiek klubu skatowego, sam zaproponował, by zagrali u niego. Karciarze przyjęli tę propozycję z radością i od tego czasu grali w brydża lub skata przy czekoladzie i likierze, a właściciel sklepu zacierał ręce. Tak było i teraz Szef „obyczajówki”, czyli Wydziału II Prezydium Policji, dawny kolega Mocka, radca Herbert Domagalla zginał i odginał karty, posłusznie sypiące się pod jego dłońmi w regularną kupkę. Komisarz Klaus Ebner, funkcjonariusz sipo, przerzucał karty z ręki do ręki, tworząc z nich wachlarz. Jedynie Helmut Völlinger, astrolog i jasnowidz, z którego wielu podrwiwało, lecz z którego niezwykłych umiejętności korzystali niemal wszyscy policjanci, nie tasował ani nie ugniatał kart Jego dłonie zajęte były obracaniem dużego kieliszka wina dokoła własnej osi, a oczy utkwione były w okno wychodzące na zachodnią pierzeję Rynku.