Выбрать главу

– Meinerer – mruknął Mock, kiedy usłyszał charakterystyczny falset swojego podwładnego. – Proszę przyjść do Biblioteki Uniwersyteckiej na Sandstrasse. U sekretarki dyrektora Hartnera, panny Hamann, czekać będzie na pana kartonowa teczka z nazwiskiem adresata. Zaniesie ją pan do hotelu „Königshof” na Claasenstrasse. Niezależnie od tego, jakie otrzymał pan zadania od Mühlhausa, rozkaz śledzenia Erwina jest wciąż w mocy. Za godzinę mój bratanek powinien kończyć lekcje. Jest tam gdzieś koło pana Reinert? Nie? To proszę go znaleźć.

Otrzymawszy szybkie zapewnienie posłuszeństwa ze strony Meinerera, Mock czekał na zgłoszenie się Reinerta.

– Proszę poprosić do mnie doktora Smetanę – zza zamkniętych drzwi brzmiał mocno baryton Hartnera. – Niech przyniesie ze sobą rejestr wypożyczeń.

– Reinert, dobrze, że pan jest – Mock patrzył na notatki sporządzone swym pochyłym pismem. – Niech pan nie odstępuje na krok księcia Aleksieja von Orloffa. Nie wie pan, kto to jest? Nie mam czasu teraz panu tłumaczyć. Informację o nim znajdzie pan na każdym słupie ogłoszeniowym i w każdej gazecie, a z pewnością w „Breslauer Neueste Nachrichten” z dnia, kiedy znaleźliśmy zamurowanego Gelfrerta. Pana zmiennikiem będzie Kleinfeld.

– Niech Specht z działu katalogowania – zahuczał głos Hartnera – przyniesie skrzynki katalogowe z hasłami „Wrocław”, „Kryminalistyka”, „Śląsk”. Dobrze, powtórzę: „Wrocław”, „Kryminalistyka”, „Śląsk”. Niech pani umówi mnie na rozmowę telefoniczną z dyrektorem Biblioteki Miejskiej Theodorem Steinem. Tak, doktor Theodor Stein. Po południu, wieczorem… wszystko jedno.

Mock wykręcił kolejny numer i szybko przekonał młodego człowieka, aby ten przerwał radcy Domagalli ważne zebranie.

– Witam cię serdecznie, Herbercie – powiedział po usłyszeniu nieco poirytowanego głosu swego partnera brydżowego. – Prowadzę teraz ważną sprawę. Tak, tak, wiem, że ci przeszkadzam, ale sprawa jest bardzo pilna. Muszę przejrzeć akta wszystkich sekciarzy, którymi zajmowali się twoi ludzie. Ponadto muszę wiedzieć wszystko o sekcie Sepulchrum Mundi i jej przywódcy Aleksieju von Orloffie. Dobrze, zapisz… Nie wiesz, jak się pisze sepulchrum? Co ty miałeś z łaciny? Tak myślałem…

– Z czytelni głównej – głos dyrektora zdradzał podniecenie. – Niech mi bezzwłocznie przyniosą następujące książki: Antiquitates Silesiacae Barthesiusa i Świat przestępczy w dawnym Wrocławiu Hagena.

Mock połączył się ponownie i już nie wydawał poleceń, lecz wysłuchiwał podniesionego głosu Mühlhausa. W pewnym momencie odsunął słuchawkę od ucha, a drugą wolną ręką postukał papierosem o blat sekretarzyka. Kiedy głos umilkł na chwilę, Mock włożył papierosa do ust i rozpoczął dziwny dialog, w którym jego lakoniczne wypowiedzi były co chwilę przerywane gniewnymi i misternie zbudowanymi frazami szefa.

– Tak, wiem, że zachowałem się jak gbur, wychodząc z zebrania… To jest nowy trop… Wszystko wytłumaczę jutro… Tak, wiem, ostatnia szansa… Nadużyłem cierpliwości pana dyrektora… Wiem… Będę jutro… O ósmej rano… Tak, z całą pewnością… Dziękuję i przepraszam…

Mock odłożył słuchawkę i po raz kolejny pomyślał ciepło o Reinercie i Kleinfeldzie. Nie powiedzieli nic Mühlhausowi i ruszyli w ślad za von Orloffem.

Hartner skończył wydawanie poleceń i wszedł do gabinetu, niosąc płaszcz i kapelusz Mocka. Po chwili obaj ruszyli w stronę drzwi. Hartner przepuścił Mocka przodem i uśmiechnął się promiennie do panny Hamann. Miał się ziścić jego sen o roladzie.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Wrocław zapadał się w miękkim puchu śniegu. Na Sandstrasse było bezwietrznie i cicho. Czasami zawarczał jakiś automobil, z rzadka dzwoniły sanie. Nawet zgrzyt ostatnich tramwajów sunących w stronę Neumarkt i Poczty Głównej wytłumiony był przez miękki filtr zadymki. Okna klasztoru Norbertanów błyskały przyjaznym ciepłem. Mock obserwował to wszystko przez okno starego klasztoru Augustianów na Wyspie Piaskowej, gdzie mieściła się Biblioteka Uniwersytecka, i daleko mu było do nastroju radosnego świątecznego oczekiwania, którym zdawało się epatować całe miasto. Nie interesował go most Piaskowy ani Gimnazjum św. Macieja, ani Muzeum Mineralogiczne. Interesowały go rozjarzone choinkami okna ubogich kamienic skupionych na obwodzie Ritterplatz, gdzie spracowany ojciec, czekając na kolację, odkłada na bok fajkę dymiącą tanim tytoniem i podrzuca siedzące mu na kolanach dzieci, które wrzeszczą radośnie, a ich dzikie okrzyki nie denerwują ani ojca, ani przepasanej fartuchem matki, która ustawia na gorących fajerkach garnek z mężowską zupą; codziennie to samo – krupnik z wędzonką, zadowolone i syte beknięcia, pocałunek po kolacji, usta pełne dymu, łajanie dzieci i zaganianie ich do kąpieli w parującej balii, ich zaróżowione od snu buzie, mężowskie ręce pod ciężką pierzyną. Codziennie to samo – wiara, nadzieja i miłość.

Mock podszedł pod drzwi gabinetu Hartnera i położył dłoń na klamce.

„W tych czynszowych domach – myślał – w tych zakopconych kuchniach, pod zapluskwionymi tapetami mieszka jeszcze inna cnota, cnota nieewangeliczna, która nie mogła znaleźć dla siebie miejsca w sterylnie czystym, pięciopokojowym apartamencie przy Rehdigerplatz. Ta cnota nie dała się tam przyciągnąć ani siłą, ani pochlebstwem, ani drogim prezentem, nie chciała tam zostać dłużej, opuściła niedługo po ślubie eteryczną żonę i pewnego siebie męża, którzy nie wyartykułowali swoich potrzeb wobec siebie; ona – bo nie umiała, on – bo nie chciał. Pozostawiła ich samym sobie: ją wyniośle milczącą i jego – wściekle walącego w ściany kwadratowym łbem. Jak się nazywa ta cnota, która wzgardziła mieszkaniem przy Rehdigerplatz?”

Mock otworzył drzwi, wypuścił woźnego taszczącego wiadro z węglem i usłyszał głos Hartnera:

– Tak, panie dyrektorze Stein, chodzi mi o wypisanie pozycji książkowych z katalogu ogólnego, czyli sporządzenie katalogu rzeczowego wedle następującego klucza pojęć: Śląsk – kryminalistyka – Wrocław. Jeśliby te pojęcia krzyżowały się w jakiejś książce, byłoby wspaniale. Jeśli nie, to bardzo pana dyrektora proszę o przysłanie mi spisu książek, do których odnosi się choćby jedno słowo kluczowe. Myślę, że gdybym potem zdecydował się te książki wypożyczyć… Tak? To wspaniale, dziękuję za uprzejmą zgodę…

Mock zamknął drzwi od gabinetu i poszedł do ubikacji. Mijając woźnego, objął go za ramię i wyszeptał:

– Wiesz, jak się nazywa ta cnota, która nie chciała u mnie zamieszkać?

– Nie, nie wiem – odpowiedział właściciel zarośniętego gęstym włosem ucha.

– Wierność – sapnął Mock i wszedł do toalety. Zamknął się w kabinie i zlustrował dokładnie małe okienko, za którym usypiało miasto pełne wiernych żon, uśmiechających się przez sen dzieci i spracowanych ojców, miasto buchających ciepłem pieców, skomlących z radości wiernych psów o mądrych oczach. W tym mieście pewne pięciopokojowe mieszkanie było nieprzystającym curiosum, ponurym dziwolągiem.

„Tam w czterech kątach pokojów czai się zły demon przemocy, zrezygnowany demon ułudy i jeszcze jeden… – myślał Mock, odpinając pasek – jeszcze jeden… – powtarzał, wykonując znane, stare jak świat czynności potępiane przez Kościół – demon śmierci”. Kiedy znalazł właściwe słowo, włożył głowę w pętlę utworzoną z paska i przytwierdzoną do klamki okna, za którym Wrocław stawał się bielszy niż otulający go śnieg.

WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA PIERWSZA PO POŁUDNIU