Выбрать главу

– Mówi pan „przez ojca”? – Mock wciąż siedział na łóżku. – Jak się ona nazywała? Powiedz pan!

– Rosemarie Bombosch.

Kiedy padło to nazwisko, Mock umilkł. Mühlhaus sapał i szukał zapałek. Zazgrzytała draska, fajka buchnęła iskrami. W drzwiach stanął lekarz i otworzył usta, by zbesztać Mühlhausa za palenie. Nie zdążył tego uczynić, bo nagle odezwał się Mock:

– Dziękuję panu, doktorze, za opiekę, ale opuszczam pański szpital. Wypisuję się!

– Nie wolno panu! – młody lekarz podniósł głos. – Musi pan jeszcze być u nas kilka dni… Z lekarskiego punktu widzenia nie ma tak pilnych spraw, które by…

– Są pilniejsze sprawy niż lekarski punkt widzenia!

– A jakież to sprawy, mój łaskawco, mogą być ważniejsze od rozstrzygania o zdrowiu pacjenta? – lekarz spojrzał ironicznie na oblicze Mocka kręcące się bezradnie w sztywnym gorsecie.

– Muszę wpisać jedno nazwisko do policyjnej kartoteki – powiedział Mock. Wstał z łóżka i słaniając się, podszedł do okna. Wyjrzał przez nie i napotkał wzrok Viktora Ziescha, który – dotknięty nagłym atakiem refleksji nad światem i ludźmi – po raz kolejny dzisiaj przerwał odgarnianie śniegu.

WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA PO POŁUDNIU

Heinrich Mühlhaus sięgnął na półkę i wyciągnął mały kwadratowy starodruk. Ważąc go przez chwilę w dłoni, uważnie przyglądał się bibliotecznej drabinie, która zakończona była dwoma hakami. Zaczepiono je o żelazną rurę, biegnącą wzdłuż półki z książkami na wysokości około trzech metrów nad ziemią. Mühlhausa zainteresowała nagle liczba szczebli i zaczął je liczyć. Nie mógł jednak dokończyć tej czynności, ponieważ wyższa partia drabiny była prawie całkowicie zasłonięta przez obszerny fartuch magazyniera, w jaki ubrany był jego podwładny Eberhard Mock. Radca kryminalny poprawiał co chwilę strój, wkładał rękę za chirurgiczny gorset drapał się po uwięzionej w nim szyi i cichym, zachrypniętym głosem rozpoczynał odprawę w magazynie Biblioteki Uniwersyteckiej. Dyrektor Hartner siedzący za biurkiem bibliotekarza Smetany, który nieoczekiwanie skończył dziś wcześniej pracę, z niepokojem obserwował, jak zgromadzeni w magazynie policjanci kręcą w palcach papierosy, wyciągają zapałki i przypominając sobie o zakazie palenia, nerwowo wrzucają je do kieszeni. Popatrzył na mapę Wrocławia rozpostartą na drewnianym skrzydle stojaka, na trzy szpilki z czerwonymi główkami wbite w oblane fosą serce miasta, a potem przeniósł poirytowane nieco spojrzenie na Mühlhausa, przeglądającego z uwagą mały starodruk. Czuł się nieswojo w tym miejscu magazynu – przy jego końcowej ścianie przylegającej do kościoła NMP na Piasku. Wszyscy bibliotekarze i magazynierzy unikali przebywania tutaj, gdzie zawsze były lodowate przeciągi, a z górnych półek wypadały wciąż te same książki.

– Dziwi was z pewnością, moi panowie – rozpoczął Mock – że dzisiejsza odprawa odbywa się w tak nietypowym miejscu i w dodatku późno po południu, kiedy zwykle kończycie pracę. Wyjaśnić to można jedynie najwyższą poufnością prowadzonego przez nas śledztwa. Ponieważ uległem wypadkowi i doznałem uszkodzenia gardła, będę mówił krótko i oddam za chwilę panom głos. Podejrzewam, że zabójstwa Gelfrerta, Honnefeldera i Geissena, dokonane przez „kalendarzowego zabójcę”, mają jakiś związek z miejscami, w których znaleziono ciała. Związek ten może być znacznie oddalony w czasie. Stąd moje poszukiwania biblioteczne i archiwalne, w których nieocenioną pomocą służy mi dyrektor Hartner. A teraz do rzeczy – Mock usiadł na przedostatnim szczeblu drabiny i zakaszlał sucho. – Panowie po kolei zreferują mi swoje zadania w kontekście tego, co powiedziałem. Reinert?

– Razem z Kleinfeldem i Ehlersem śledzimy Aleksieja von Orloffa – Reinert spojrzał na stojących obok wymienionych przez siebie kolegów. – Nie bardzo wiemy dlaczego. Trudno mi zatem cokolwiek zreferować, bo nie mam pojęcia, jak to zadanie mieści się w kontekście, o którym wspomniał pan radca.

– Pomogę panu – mruknął Mock. – Co mówi von Orloff podczas swoich seansów?

– Że koniec świata jest bliski – odpowiedział Reinert.

– Jakie ma na to dowody?

– Twierdzi, że wypełniają się jakieś przepowiednie – odezwał się Kleinfeld – i przedstawia je. Zapisałem cytowane przez niego miejsca różnych świętych ksiąg. Trzeba przyznać, że fragmenty Pięcioksięgu Mojżeszowego przytacza we własnym przekładzie…

– A czy jego dowody zahaczają o coś, co może interesować naszą komisję zabójstw? – Mock machnął ręką, jakby chciał odgonić słowa Kleinfelda.

Zapadła cisza. W magazynie panował mrok rozświetlany jedynie nikłym światłem lamp palących się tu i ówdzie. Policjanci wyglądali jak spiskowcy lub uczestnicy tajemnego misterium. Fartuch Mocka spływał po szczeblach drabiny niczym szata kapłana.

– Tak – w głosie Kleinfelda zacharczały tytoniowe nuty. – Von Orloff przytaczał też dowód „kryminalny”. Rzekomo odnawiają się teraz dawne zbrodnie… Zbrodnie popełnione dawno temu…

– Jak dawno?

– Przed wiekami – Ehlers klepnął się po łysej czaszce, jakby sobie coś przypomniał.

– Czy zbrodnie te odnawiają się we Wrocławiu? Co o tym mówi nasz guru?

– Tak. We Wrocławiu, w Berlinie, w całej Europie i na całym świecie – Reinert wyraźnie źle się czuł w zimnym magazynie, gdzie pod kamienną podłogą spoczywały w kryptach szkielety zakonników. – Guru twierdzi, że zbrodnie odnawiają się wszędzie, a to oznacza, że koniec świata jest bliski…

– Świetnie pan to pamięta, Reinert – Mock mówił coraz ciszej. – We Wrocławiu przed wiekami dokonano jakichś morderstw, które teraz się powtarzają albo odnawiają, jak twierdzi von Orloff. Przed wiekami Wrocław był bardzo mały i mieścił się w obrębie fosy staromiejskiej. A teraz spójrzcie, panowie, na mapę… Gelfrerta, Honnefeldera i Geissena zabito na terenie ograniczonym fosą… Rozumieją panowie moją hipotezę?

– Tak – Mühlhaus odłożył starodruk na miejsce. – Tylko że nie mamy żadnej pewności, iż morderstwa tych trzech ludzi miały przed wiekami swoje pierwowzory…

– To zadanie moje i doktora Hartnera – Mock zszedł z drabiny i pieszczotliwie pogładził stos książek i kilka skrzynek katalogowych na biurku Smetany. – Wy macie deptać po piętach von Orloffowi i spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy guru nie stara się osobiście przyspieszać końca świata, odtwarzając dawne zbrodnie.

– Wybaczy pan, panie radco – Kleinfeld skromnie spuścił oczy. – Ale to nie jest zadanie ani pańskie, ani doktora Hartnera… To zadanie von Orloffa. To on, chcąc przyciągnąć do swojej sekty, musi udowodnić, że odnawiają się zbrodnie… I robił to podczas wystąpień. Ludzie pytali go, jakie to mianowicie zbrodnie teraz się powtarzają. A on dawał przykłady morderstw z różnych części Europy…

– Z Niemiec też? – zapytał Mock.

– Tak. Z Wiesbaden – odparł Kleinfeld.

– A z Wrocławia? – Mock rozpaczliwie odrzucał myśl o Sophie, którą wywołało miejsce jej urodzenia.

– Na wykładzie, którego wysłuchałem, nic nie mówił o Wrocławiu.

– A wy słyszeliście od niego coś o Wrocławiu? – Mock zwrócił się do Reinerta i Ehlersa.

– Nie pamiętacie, co mówił? – Mühlhaus podniósł głos. – To po co tam w ogóle chodziliście?