Выбрать главу

– Za pozwoleniem, panie dyrektorze – rzekł Mock pojednawczo. – Oni z pewnością wszystko ładnie zapisali w raportach, prawda?

Reinert i Ehlers skinęli głowami.

– To przynieście mi swoje raporty! – głos Mocka zdradzał podniecenie. – Migiem, do cholery! Ponadto sprawdźcie, od kiedy von Orloff działa we Wrocławiu…

– Wszystko już wiemy – Reinert rozejrzał się niespokojnie po bibliotecznym lochu, zapiął palto i nasadził na głowę kapelusz. – Nie mamy chwili do stracenia. Znamy swoje zadania…

– A jakie zadanie ma pan Meinerer? – Mühlhaus spojrzał ciekawie na Mocka.

– Oddelegowałem go do specjalnych poruczeń – odpowiedział spokojnie zapytany. – Pomoże mi przy kwerendzie bibliotecznej.

Mühlhaus skinął głową trzem policjantom i wszyscy ruszyli ku wyjściu. W ciemnej piwnicy pozostał Mock, Hartner i Meinerer.

– Chwileczkę! – krzyknął Mock i ruszył za Mühlhausem. – Niech pan mi odpowie na pytanie – przytrzymał swojego szefa za rękaw. – Dlaczego po mojej próbie samobójczej pozwolił pan Ehlersowi, Reinertowi i Kleinfeldowi kontynuować czynności, które im zleciłem? Przecież wydałem im polecenia, nie konsultując ich z panem… Samobójstwa popełniają wariaci… Dlaczego pozwolił im pan wykonywać rozkazy wariata?

Mühlhaus spojrzał na Mocka, a potem na swoich podopiecznych, którzy nader chętnie opuszczali biblioteczno-klasztorne katakumby. Kiedy odgłosy ich kroków zastukały u góry schodów, pochylił się w stronę Mocka:

– Samobójcy nie są wariatami i zwykle mają rację – powiedział i wyszedł z magazynu.

WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Liście palm w gabinecie Hartnera poruszały się lekko w podmuchach dymu z cygar. Dyrektor biblioteki i zakuty w chirurgiczny gorset policjant milczeli, patrząc, jak woźny i Meinerer przynoszą z magazynu stos książek i kart katalogowych i układają je na sekretarzyku i biurku dyrektora.

– Dziękuję panu, Meinerer – Mock przerwał milczenie. – Dzisiaj ma pan już wolne. Ale od jutra czeka na pana stare zadanie…

– Nie mogliśmy się od razu tutaj spotkać? – Meinerer z hukiem postawił na sekretarzyku duże pudło z kopiami kart katalogowych. – Tu są złe warunki do odprawy? Musieliśmy schodzić do tej piwnicy? I dlaczego tylko ja spośród kolegów dźwigam to wszystko? Czy ja jestem jakimś woźnym?

Mock spoglądał przez dłuższą chwilę na swojego podwładnego. Ból przenikał szyję i wwiercał się między łopatki. Nie mógł przełknąć śliny ani ruszyć głową. Jedyne, co mógł zrobić, to wpatrywać się dalej w małe oczy Meinerera, a po jego wyjściu zadzwonić do Herberta Domagalli i zaproponować mu nowego pracownika komisji obyczajowej, młodego, ambitnego Gustava Meinerera.

– Musieliśmy tam się spotkać – szepnął Mock i poczuł, że jest dla Meinerera zbyt wyrozumiały. Zmienił natychmiast ton. – A teraz zamknij się i ruszaj do domu… Ponieważ nie znasz łaciny, twoja pomoc przy czytaniu Antiquitates Silesiacae nie na wiele mi się przyda. To wszystko. Adieu!

– Swoją drogą – Hartner wstał, założył ręce do tyłu i zamknął drzwi za wychodzącym bez słowa pożegnania Meinererem – chciałem zadać panu, drogi radco, to samo pytanie. Dlaczego spotkaliśmy się w magazynie?

– W magazynie nie ma nikogo oprócz duchów – Mock umieścił cygaro między dziąsłem a ścianką policzka – a nawet jeśli słuchały naszej rozmowy i poznały tajemnicę śledztwa, nie są groźne. To nie one zabiły i nie one zostawiły na miejscu zbrodni kartki z kalendarza… To zrobili ludzie – historycy, erudyci potrafiący dotrzeć do dawnych wydarzeń i faktów, a także czytający stare księgi i kroniki. Takich jest całe mnóstwo w instytucji, której pan jest dyrektorem. Zarówno uczeni, jak i pański personel… Wszyscy mogą być podejrzani i dlatego lepiej, by nikt nie wiedział o naszej odprawie…

Mock bardzo się zmęczył długą wypowiedzią. Sapał głośno i dotykał palcem otartej brody. Czuł przebijające się przez skórę ziarna zarostu.

– Chyba pan nie sugeruje – Hartner próbował ukryć wzburzenie – że wśród moich ludzi ktoś mógłby…

– Za długo się znamy, dyrektorze – powiedział cicho Mock. – Nie musi pan odgrywać przede mną święcie oburzonego. Poza tym dość mam tej dyskusji… Bierzmy się do pracy… Musimy zrobić spis wszystkich morderstw w dawnym Wrocławiu, bo ten von Orloff czy jakiś inny wyznawca końca świata może je naśladować, i będą ginąć niewinni ludzie…

– O ile są tacy w tym mieście – zauważył sucho Hartner i zamarzył o kurze na zimno w sosie majonezowym, zagłębił się w fotelu, poprawił binokle i rozpoczął lekturę Antiquitates Silesiacae Barthesiusa. Na biurku leżały notes i dobrze naostrzony ołówek. Mock usiadł przy sekretarzyku i rozpoczął lekturę „Świata przestępczego w dawnym Wrocławiu” Hagena od indeksu rzeczowego. Pod hasłem „zabójstwa” widniały odsyłacze do kilkunastu stron. Idąc za pierwszym, znalazł się na stronie sto dwunastej. Była tam opisana scena kłótni kilku opryszków, którzy nie mogli dojść do porozumienia co do podziału łupów i zakończyli spór krwawą jatką w karczmie „Pod Zielonym Jeleniem” przy Reuscherstrasse. Mock kontynuował wędrówkę przez cuchnący świat dawnego Wrocławia: poznał garbarzy, którzy po pijanemu utopili w Białej Oławie wędrownego kramarza, profanatorów cmentarzy, wypróżniających się wśród grobów, chorych na syfilis żołnierzy austriackiego garnizonu, którzy pojedynkowali się zapamiętale w Lasku Osobowickim, żydowskich rabusiów łupiących podczas jarmarków swych rodaków, polskich chłopów, którzy za zakłócanie nocnego spokoju lądowali w ratuszowym karcerze, zwanym „klatką dla ptaków”. Wszystko to wydawało się Mockowi niewinną zabawą, igraszką wesołków, korowodem klaunów. Nic nie przypominało zasłoniętego bielmem oka zamurowanego muzyka, poszarpanych ścięgien poćwiartowanego ślusarza, purpurowej napuchniętej głowy powieszonego za nogę senatora czy równo rozciętej grdyki młodej prostytutki. Mock przetarł oczy i wrócił znów do indeksu. Zniechęcony wodził wzrokiem po różnych hasłach i myślał o swoim mieszkaniu, którego nie widział od tygodnia. Postanowił odnotować, że w monografii Hagena nie ma niczego, co wniosłoby coś nowego do sprawy. Z filologicznego nawyku postanowił zapisać dokładny adres bibliograficzny książki. Sięgnął na biurko Hartnera i wziął pierwszą lepszą karteczkę z pokaźnego stosiku. Był to czysty rewers Biblioteki Miejskiej, który znalazł się wśród skrzynek katalogowych. Mockowi wystarczyło jedno spojrzenie i poczuł zwietrzały zapach likieru czereśniowego panujący w pokoju Gelfrerta. Zapach panował wtedy wszędzie, przenikał nawet cienki skrawek papieru, który Ehlers trzymał w szczypczykach, kiedy siedzieli w samochodzie, dzieląc się pierwszymi wrażeniami z wizyty w mieszkaniu Gelfrerta.

– Znaleźliśmy rewers z Biblioteki Miejskiej – Ehlers podsunął Mockowi pod nos kawałek zadrukowanego papieru. – 10 września Gelfrert oddał książkę…

Mock nawet nie próbował sobie przypomnieć tytułu książki. Nie zamierzał eksploatować niepotrzebnie pamięci. Podszedł do biurka Hartnera i wykręcił numer Prezydium Policji. Telefonista połączył go z Ehlersem. Minęła dłuższa chwila, nim Ehlers znalazł na biurku Mocka akta sprawy Gelfrerta. Szybko zaspokoił ciekawość swojego szefa. Mock nie odkładał słuchawki. Spojrzał na książkę, którą studiował Hartner, i odczytał na głos jej tytuł.

– Antiquitates Silesiacae Barthesiusa?

– Tak jest. To ta książka – usłyszał w słuchawce głos Ehlersa. – Panie radco, znalazłem na pana biurku akta z komisji obyczajowej dotyczące sekt religijnych…

– Niech pan mi je przyniesie wraz ze swoim raportem – Mock odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Hartnera. – Gdybyż ten Domagalla był równie szybki przy brydżu…