Выбрать главу

– Gelfrert kiedyś miał narzeczoną, dużą blondynę koło trzydziestki. Odwiedzała go z dwuletnim chłopcem – relacjonował Smolorz przesłuchanie dozorcy. – Panna z dzieckiem. Cieć od dawna jej nie widział. Gelfrert pracował w jakiejś orkiestrze i chodził do uczniów. Lekcje pianina. Ostatnio było z nim źle. Pił. Nikt go nie odwiedzał. Sąsiedzi się skarżyli, że zostawia po sobie gnój w kiblu. Nic więcej od ciecia.

– Znaleźliśmy rewers z Biblioteki Miejskiej – Ehlers podsunął Mockowi pod nos kawałek zadrukowanego papieru. – 10 września Gelfrert oddał książkę pod tytułem „Antiquitates Silesiacae”. W bibliotece wydano mu kwit potwierdzający zwrot tej książki.

– Czyli 10 września jeszcze żył. Wziąwszy pod uwagę ustalenia doktora Lasariusa, nasz muzyk między 10 a 30 września został zamurowany w szewskim warsztacie, na podwórzu kamienicy „Pod Gryfami”.

– Ktoś go tam zwabił albo przytaskał nieprzytomnego – Smolorz otworzył okno, aby wpuścić trochę świeżego powietrza.

– Potem go zakneblował i przywiązał do haków na przeciwległej ścianie komory, by się nie rzucał i nie rozwalił świeżego zamurowania – dodał Mock. – Jedno mnie ciekawi: czy nasz Sinobrody nie bał się, że następnego dnia do warsztatu wprowadzi się nowy najemca i odkryje dopiero co murowaną ścianę albo, co gorsza, usłyszy nieartykułowane dźwięki wydawane mimo knebla przez ofiarę?

Mężczyźni milczeli. Mock pomyślał o kolejnym kuflu piwa, rozsiadł się szeroko na fotelu pasażera i odwrócił do siedzących z tyłu policjantów. Nasunięty na tył głowy kapelusz dodał mu zawadiackiego wyglądu.

– Smolorz, wydostaniecie spod ziemi tego stróża pijaczka z kamienicy „Pod Gryfami” i przesłuchacie go. Sprawdzicie w naszych papierach denata i wszystkich jego znajomych z, notatnika. Wy, Ehlers, zabierzecie się do badania przeszłości Gelfrerta. Gdzie się urodził, jakiego był wyznania i tak dalej. Potem przesłuchacie znajomych truposza, którzy mieszkają we Wrocławiu. Raport pojutrze w południe.

– A ja co mam robić? – zapytał Meinerer. Mock zastanawiał się przez chwilę. Meinerer był ambitny i pamiętliwy. Kiedyś się zwierzył przy wódce Ehlersowi, że nie rozumie, dlaczego Mock faworyzuje takiego tępaka jak Smolorz. Meinerer nie zdawał sobie sprawy, że krytyka dobrodusznego Smolorza jest trudnym do zmazania przewinieniem w oczach Mocka. Od tego momentu Meinerer napotykał na drodze swojej kariery mnóstwo przeszkód.

– Was, Meinerer, chcę odkomenderować do zupełnie innego zadania. Podejrzewam, że mój bratanek wpadł w złe towarzystwo. Macie go śledzić przez dwa tygodnie, codziennie. Erwin Mock, Nicolaistrasse 20, dziewiętnaście lat, gimnazjalista od św. Macieja. – Mock, udając, że nie widzi zawodu na twarzy Meinerera, wysiadł z samochodu. – Pójdę na piechotę, muszę jeszcze załatwić coś ważnego.

Ruszył szybkim krokiem w stronę szynku Grengla.

– Panie radco, panie radco, proszę zaczekać – za plecami usłyszał głos Meinerera. Odwrócił się i czekał na swojego podwładnego z obojętną miną.

– Ten pański asystent Smolorz jest zbyt małomówny – Meinerer triumfował. – Nie powiedział, że na ścianie wisiał kalendarz „Universal”, taki z wyrywanymi kartkami. Wie pan, jaka kartka było ostatnio wyrwana?

– Z 12 września? – Mock spojrzał z uznaniem na potakującego Meinerera. – Ta, którą morderca przypiął agrafką do kamizelki zmarłego? Macie ten kalendarz przy sobie?

– Tak, oto on – rozpromienił się Meinerer i podał Mockowi jeszcze jedną brunatną kopertę.

– Dobra robota – Mock schował ją do kieszeni płaszcza. – Ja się tym zajmę. Sprawdzę, czy kartka z kamizelki pochodzi z tego właśnie kalendarza.

Następnie spojrzał z rozbawieniem na milczącego podwładnego, a potem nieoczekiwanie poklepał go po policzku.

– Idź śledzić Erwina, Meinerer. Mój bratanek jest dla mnie ważniejszy niż wszystkie zamurowane i niezamurowane trupy tego miasta.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, PIERWSZA PO POŁUDNIU

Sympatyczny buldog co chwilę opuszczał miejsce za barem, by dołożyć do pieca. Uśmiechał się przy tym miło i kiwał głową, zgadzając się ze wszystkim, co mówił Mock. Akceptował w pełni antyamerykańskie i antysowieckie poglądy swego rozmówcy. Nie wypowiedział przy tym ani jednego słowa.

Mock wlał w siebie trzecie dziś piwo i postanowił przejść na mocniejszy trunek. Nie miał zwyczaju pić samotnie, toteż zamówił dwa kieliszki jałowcówki i podsunął jeden w stronę barmana, poza którym w knajpie nie było nikogo. Barman chwycił kieliszek brudnymi palcami i opróżnił go jednym haustem.

Do lokalu wszedł niewysoki domokrążca z pudłem towarów pierwszej potrzeby.

– Drodzy panowie, noże z Solingen tną wszystko, nawet gwoździe i haki – rozpoczął tyradę.

– To jest gospoda. Albo coś pan zamawiasz, albo droga wolna – warknął buldog, udowadniając, że potrafi mówić.

Domokrążca sięgnął do kieszeni i nie znalazłszy ani feniga, rozpoczął odwrót.

– Hola! – ożywił się Mock. – Ja tego pana zapraszam. Proszę podać jeszcze po jałowcówce.

Domokrążca zdjął płaszcz, postawił pudło na podłodze i przysiadł się do Mocka. Barman spełnił swą powinność. Po chwili po obu kieliszkach zostały jedynie mokre ślady na pseudomarmurowym blacie stolika.

– To naprawdę świetne noże – domokrążca powrócił do przerwanego wątku. – Można nimi szybko i sprawnie pokroić cebulę, chleb i kiełbasę oraz – tu człeczyna zrobił do Mocka perskie oko – poszatkować teściową!

Nikt się nie roześmiał, nawet sam dowcipniś. Mock zapłacił za jeszcze jedną kolejkę jałowcówki i nachylił się do swojego towarzysza.

– Niczego od pana nie kupię. Niech mi pan powie, jak idzie interes, jak się do pana odnoszą ludzie i tak dalej. Jestem pisarzem i interesują mnie różne historie – Mock mówił prawdę, gdyż pisywał charakterystyki osób, z którymi się często stykał. Niejeden wrocławianin wiele by zapłacił za informacje zawarte w tych „żywotach sławnych mężów”.

– Opowiem panu historię, jak te noże tną żelazo – domokrążca wpadł w niekłamany zachwyt

– Przecież nikt nie będzie nimi kroił żelaza – wrzasnął ze złością barman. – Po co komu takie noże?! Przychodzą, ścierwa, i wciskają mi coś, czego nie potrzebuję. Masz szczęście, że ten pan cię zaprosił, bobym cię wziął na obcasy.

Domokrążca posmutniał. Mock wstał, ubrał się i podszedł do barmana.

– Twierdzę, że te noże właśnie panu mogą się przydać – powiedział.

Sprzedawca noży aż pokraśniał z zadowolenia.

– Niby do czego? – zapytał zdezorientowany barman.

– Można nimi popełnić harakiri – Mock, widząc, że barman nie zrozumiał, dodał – albo wydłubać brud zza paznokci.

Sympatyczny buldog przestał być sympatyczny.

Jeszcze mniej sympatyczna była pogoda. Silny wiatr szarpał budami dorożek stojących na Wachtplatz i ciął po nich deszczem ze śniegiem. Mock, przytrzymując kapelusz, wskoczył do dorożki i kazał się wieźć na Rehdigerplatz 2. Fiakier poślinił ołówek i powoli zanotował adres w potłuszczonym zeszycie. Nacisnął na głowę staromodny cylinder i krzyknął na konia. Mock czuł, że nadszedł ten moment, kiedy alkohol staje się najbardziej przymilny i zdradliwy: człowiek pęka od euforii, a jednocześnie czuje się trzeźwy, myśli precyzyjnie, nie bełkoce i się nie chwieje. Golnij sobie jeszcze, podpowiada demon. Mock dostrzegł w kącie dorożki różę na krótkiej łodyżce. Sięgnął po nią i zmartwiał: herbaciana, nieco nadwiędnięta róża. Rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu karteczki z napisem „Nigdy więcej, Eberhard”. Nie znalazł niczego. Po przyjacielsku klepnął fiakra w ramię.