Выбрать главу

— Wiele lat szukałem — odezwał się Joss — tyle lat... I nauczyłem się jednego: wierzę w prawdę, kiedy jej dotykam. Uważam, że każda wiara, która za cel stawia sobie poznanie prawdy, jest wiarą, która pragnie Boga. Prawdziwego Boga, twórcy prawdziwego wszechświata. Słucham o twoim wszechświecie, Ellie... te wszystkie planety, te wszystkie świetlne lata. Owszem, i to jest królestwo Boga. Choć zawsze zastanawiała mnie wielka rola, jaką moim zdaniem przypisywano Ziemi. Przypuszczam, że chodziło o wywołanie w ludziach większego uspokojenia, poczucia bezpieczeństwa. Wszechświat, który ty opisujesz, ma rozmach. I czas. To coś dla takiego Boga, w jakiego wierzę. Mówisz, że ci brakuje dowodów. Nie potrzebujesz dowodów, jest ich dość. Łabędź A i te naukowe drobiazgi są dobre dla uniwersytetów, ale twoja prawda jest prosta i łatwa, znana od tysięcy lat. To, co zamierzasz rozgłosić po świecie, brzmi mniej więcej tak. Przymknął oczy i po chwili zaczął recytować:

We śnie ujrzał drabinę opartą o ziemię, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół... A gdy Jakub zbudził się ze snu, pomyślał:

„Prawdziwie Jahwe jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem...

Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba”.

Mówiąc to, dawał się nieść natchnieniu, jakby przemawiał ze swej ambony do tłumu wypełniającego zbór. Gdy znów otworzył oczy, na jego twarzy pojawił się przepraszający uśmiech. Przez chwilę milczeli, idąc wzdłuż szeregu wymytych do biała olbrzymów — teleskopów wycelowanych w niebo.

— Jak widzisz, twoja historia to nic nowego. Już wcześniej coś podobnego się zdarzyło, co na pewno gdzieś w głębi duszy przyznawałaś przed sobą. Oczywiście, w opowieści z Księgi Rodzaju nie ma mowy o żadnych detalach, o których ty mówiłaś. Zresztą, jakżeby mogły tam się znaleźć. Tamten tekst operuje słowami zrozumiałymi dla współczesnych Jakubowi. Więc i twoje zdarzenie operuje językiem naszych czasów. Eleanor, mam wrażenie, że możesz zrobić coś ważnego. Ludzie będą ci wierzyć. Miliony na całym świecie. Ja wiem, czuję to, Eleanor... — dodał jakby jakaś myśl nagle zaświtała mu w głowie.

Ale ona pokręciła głową z powątpiewaniem. Przez chwilę znów szli w milczeniu.

— W porządku. Rozumiem. Pracuj i niech ci ta praca służy. Ale spiesz się, gdyby coś ci nie wychodziło. Jeszcze przed l stycznia 2001, proszę o to dla siebie. Nie tylko dla siebie, Ellie... Już tylko niecały rok został do Milenium — powiedział prawie proszącym głosem.

— Dobrze. Ja też ciebie rozumiem. Umówmy się, że jeśli nie znajdę niczego w „pi”, poważnie wezmę pod uwagę wygłoszenie serii odczytów. Przed l stycznia, obiecuję. Może przekonam Edę i paru innych, którzy też zechcą mówić, o’kay?

W milczeniu doszli do Argusa. Obrotowe sikawki spryskiwały lichy trawnik. Wciąż milcząc przeskoczyli bajoro wody, która na tej wyschniętej ziemi zdawała się czymś obcym, z innej planety.

— Czy byłaś kiedyś zamężna? — spytał wreszcie Joss.

— Nie, nigdy. Chyba po prostu nie miałam czasu pomyśleć.

— A zakochana? — zabrzmiało drugie, zbyt może bezpośrednie pytanie.

— Parę razy. I też nie całkiem. Sygnał, który do mnie docierał — podniosła wzrok ku najbliższemu teleskopowi — widocznie był za słaby. Ginął w szumie. A ty?

— Nigdy — odpowiedział bezbarwnym głosem. Urwał, i po chwili podjął z bladym uśmiechem — ale za to mam wiarę.

Postanowiła na razie nie nalegać na wyjaśnienie tej dość mętnej odpowiedzi. Po paru schodkach weszli do Argusa, by obejrzeć dumę Argusa — komputer Cray 21.

ROZDZIAŁ 24
Podpis Autora

Oto ogłaszam wam tajemnicę: nie wszyscy pomrzemy, lecz wszyscy będziemy odmienieni.

Pierwszy List do Koryntian 15:51

Wbiegła po schodach do domu starców i na świeżo pomalowanej zieloną farbą werandzie, podzielonej równymi szeregami pustych bujanych foteli, ujrzała Johna Staughtona zgarbionego, nieruchomego, z bezwładnie opuszczonymi ramionami. W prawej dłoni ściskał uchwyt plastikowej torby, w której widać było foliowy czepek kąpielowy, kosmetyczkę w kwiaty i parę bamboszy z różowymi pomponami.

Zatrzymał na niej swój wzrok i wymamrotał:

— Nie żyje. Nie wchodź. Nie patrz na nią. — Ellie zatrzymała się.

— Ona by nie chciała, żeby ją oglądać. Wiesz, jak zawsze dbała o swój wygląd — dodał prosząco.

Ellie z trudem pohamowała impertynencki odruch, by obrócić się na pięcie i odejść. Na zgnębionej twarzy Staughtona malował się prawdziwy ból — on naprawdę kochał matkę, Ellie miała przed sobą żywy tego dowód. Może — przemknęło jej przez myśl — nawet bardziej niż ja? Nagle zalała ją fala litości nad sobą: od tylu lat matka niedomagała, że Ellie w końcu przestała zastanawiać się, jak zareaguje na wiadomość o jej śmierci. Jest na to zupełnie nieprzygotowana. Przypomniała sobie, jak pięknie matka wyglądała na zdjęciu, które jej przysłał Staughton i ciałem jej wstrząsnął szloch.

Staughton, poruszony jej bólem, zbliżył się, by ją objąć. Lecz Ellie była szybsza: obiema dłońmi prędko poprawiła włosy, otarła oczy i wyraz pełnej samokontroli wrócił na jej twarz. Za żadne skarby nie objęłaby Staughtona — byli sobie obcy i nie wyobrażała sobie jakiegokolwiek kontaktu z jego ciałem. Choć głupotą było — wciąż powtarzała sobie — obwiniać Staughtona o wszystko... nawet o śmierć Ojca.

— Jest tu coś dla ciebie — powiedział pod nosem i pogrzebał w plastikowej torbie. Parę drobiazgów z dna powędrowało na wierzch i Ellie ujrzała portfelik z imitacji skóry oraz pudełeczko na sztuczne zęby. Odwróciła wzrok, a kiedy znów spojrzała na Staughtona, wyciągał ku niej rękę ze spłowiałą od starości kopertą.

— Dla Eleanor — odczytała z odległości pismo matki i uczyniła krok ku niemu, ale on cofnął się zasłaniając twarz kopertą, jakby Ellie zamierzała mu dać w twarz.

— Zaczekaj — powiedział — coś musimy między sobą ustalić. Mało jest rzeczy, które zrobiłabyś dla mnie, ale tę jedną mi obiecaj. Nie przeczytasz tego listu wcześniej niż dziś wieczorem.

Mówił z trudem. Ból ściągający mu twarz czynił go prawie starcem.

— A dlaczegóż to? — zaczepnie odpowiedziała.

— Twoje ulubione pytanie. Po prostu zrób mi tę jedną uprzejmość. Czy muszę się tłumaczyć?

— No dobrze — powiedziała. — W końcu to nic wielkiego. Przepraszam.

Staughton przeszył ją przenikliwym spojrzeniem.

— Cokolwiek spotkało cię w tej Maszynie — powiedział — może cię odmieniło.

— Miejmy nadzieję, John — odparła bezskutecznie próbując nadać głosowi cieplejszy ton.

Zadzwoniła do Jossa z pytaniem, czy nie odprawiłby pogrzebu.

— Nie muszę ci przypominać, że nie jestem zbyt religijna, ale moja matka była wierząca, choć nie praktykowała. Jesteś najwłaściwszą osobą, mój ojczym na pewno cię zaakceptuje.

Joss bez wahania wyraził zgodę. Przyleci pierwszym samolotem, zapewnił.

W swym hotelowym pokoju wpatrywała się w kopertę i dotykała jej palcami, czując każdą nierówność, każde załamanie papieru. Był już pożółkły, więc matka musiała napisać ten list dawno temu i trzymać go w jakiejś kieszonce torebki, zastanawiając się nad najwłaściwszym momentem, aby go wręczyć Ellie. Nie widać było, by ktoś go próbował otwierać i ciekawa była, czy Staughton zna jego treść. Obok gwałtownego pragnienia, by kopertę rozedrzeć już teraz, tlił się w niej również jakiś dziwny lęk. Z kolanami podciągniętymi pod brodę i z listem przed oczami medytowała w wyliniałym, głębokim fotelu.