Urodzony 10.04.1898. Pochodzenie chłopskie. Po Rewolucji objął wysokie funkcje w kontrwywiadzie. W wieku 22 lat był szefem tajnej policji Republiki Dalekowschodniej. Po jej wcieleniu do Rosji Radzieckiej kierował kontrwywiadem na Dalekim Wschodzie Od 1930 — zastępca naczelnika Głównego Zarządu Łagrów. Od października 1936 — zastępca Jeżowa. Od sierpnia 1937 — ludowy komisarz łączności ZSRR. Miłośnik sztuki. Członek Komisji d/s Sprzedaży Kosztowności do Ameryki. Podejrzany o przywłaszczenie Orderu Świętego Andrzeja: platynowy łańcuch z brylantami (łączna waga brylantów — 48 karatów), oraz Orderu Orła Białego z Brylantami (łączna waga brylantów — 7 karatów). Członek Komisji Państwowej d/s Sprzedaży Płócien Flamandzkich Mistrzów ze Zbiorów Ermitażu. Według źródeł agenturalnych celowo zaniżał ich ceny, za co otrzymywał znaczące łapówki pieniężne od nabywców (patrz: akta wydzielone 27/135). Konta bankowe: UBS w Bazylei, SBS w Zurichu (patrz: akta wydzielone 33/741). Kierował budową kanału Moskwa-Wołga. Potajemnie prowadził dom publiczny dla bywalców z wyższych sfer oraz własny harem (patrz: akta wydzielone 35/115).
Zagląda Chołowanow:
— No jak, dobrze się bawisz?
Coś ciekawego wyłania się w Ludowym Komisariacie Łączności. Wszystkie fotografie na stojaku powiązane są czerwonymi nitkami. Sami swoi. Poza jednym wyjątkiem. Podesłali im w ubiegłym roku majora, absolwenta Wojskowej Akademii Elektrotechnicznej. Terentij Pieresypkin. Haruje za wszystkich — tak wynika z zapisów rozmów. Ci z NKWD nie zawsze chwytają te wszystkie zawiłości telekomunikacji.
Na samym dole piramidy — zdjęcie majora Terentija Pieresypkina. Ciągną się do niego z różnych stron cztery czarne nitki. Znaczy — wszyscy go nienawidzą. Od Bermana do Pieresypkina — też czarna nitka. Dawno by go rozstrzelali, ale może wyłożyć się łączność w kraju. Dlatego go tolerują.
Nastia zamówiła akta osobowe Pieresypkina i wszystkie szpule z nagraniami. Twardy facet idzie przez życie wyprostowany, ma czelność mieć własne zdanie, wykłócał się w gabinecie samego Bermana…
Trzeba by zameldować towarzyszowi Stalinowi.
Major Terentij Pieresypkin przestał wracać do domu. Nie ma sensu. Metro, potem trolejbus i jeszcze czekasz na autobus, który nie nadjeżdża. W końcu docierasz do domu, a tam umyślny na motorze: wzywają was.
Na studiach major, po prostu przez młodzieńczą lekkomyślność, uzyskiwał bardzo dobre wyniki. Dlatego miał pecha i dostał przydział do Ludowego Komisariatu Łączności, a nie do wojska. Protestował. Tłumaczył. Wyjaśnili mu: w czasie pokoju cały system łączności podlega czekistom. Logiczne. NKWD musi wszystko wiedzieć. Natomiast w czasie wojny system łączności będzie wykorzystany do celów wojskowych. Nadciąga wojna, każdy to widzi, dlatego trzeba stopniowo przestawiać łączność na tryb wojenny. Będziesz pierwszą jaskółką. Niebawem przyślemy następne.
Pieresypkin wylądował w Komisariacie Łączności i gwizdnął pod nosem. Prócz niego — sami czekiści.
W pierwszej chwili nawet chciał się z nimi zbliżyć. Niemożliwe. To wybrańcy. A on czarna owca. Z innej gliny. Rozmawiają o sprawach zrozumiałych tylko dla nich. Mają własny język. Własne gesty. Nawet stopnie oficerskie mają inne. Pieresypkin jest majorem i nosi dystynkcje majora. A u nich majorzy noszą pagony pułkowników. Zwracają się do siebie używając kryptonimów. Nigdy nie wiadomo, o kim mowa.
Jednym słowem, wpadł po same uszy. Terentij Pieresypkin nie liczy zbytnio, że dotrwa do wojny. Opuszczając Akademię otrzymał stopień majora i raczej nie zdąży już awansować. W tym otoczeniu szansę na awans są zerowe. Dobrze, jak nie poleci w dół. Co tam stopień — żeby tylko głowę ocalić!
Pracuje dniem i nocą. Kiedy zostaje sam w opustoszałym gmachu, postanawia, że się od jutra ukorzy, że będzie szczerzyć zęby do każdego napotkanego czekisty. Ale przychodzi poranek i major Pieresypkin nadal nie potrafi uśmiechać się tak, jak tego oczekują. Nie ten charakter. Chciałby merdać ogonem. Niestety, nie potrafi.
Czekiści widzą, że niełatwo złamać majora Terentija Pieresypkina. Widzą, że już czas go rozstrzelać. Ale wciąż mają ciut-ciut za krótkie ręce. Na razie los mu sprzyja.
Otaczający go czekiści też są zaskoczeni. Każdego ranka witają go nieodmiennym: To was, Terentij, jeszcze nie rozstrzelaliśmy?
Nastia bardzo rzadko wraca do swego pokoju. Jest tu miło. Deszcz dudni po dachu. Ciepło, przytulnie. Piecyk śpiewnie zawodzi. Taki sam żeliwny jak w sali, ale tu pokoik niewielki, to i ciepła starcza. Nastia uznała, że zasłużyła na odpoczynek. Podniosła słuchawkę:
— Proszę obiad do pokoju 41.
— Jest druga w nocy.
— Naprawdę? Nie zauważyłam. To wykombinujcie cokolwiek.
— Za chwilę.
Instytut Rewolucji Światowej czuwa. Dostaniecie tu obiad o każdej porze dnia i nocy. Możecie go nazwać późną kolacją lub wczesnym śniadaniem. Jak sobie chcecie.
Instytut Rewolucji Światowej czuwa. Stukają aparaty telegraficzne, szyfrantki ślęczą nad tekstami, po bibliotekach i archiwach snują się dziewczyny takie jak Nastia, pochylają się nad opasłymi tomami akt, NACZSPECREMBUD przetacza wagony ze szpulami namagnesowanego drutu, żołnierze ochrony rozładowują zielone skrzynki, wypełnione nie wiadomo czym, samoloty grzeją silniki, jakieś grupki ludzi znikają w mroku…
A Nastia odpoczywa.
Krople dżdżu spływają po pochyłej szybie. Jakże będzie miło, gdy obudzi się pewnego dnia, a okno w dachu będzie przysypane śniegiem.
Ale tymczasem nie ma śniegu. Tylko deszcz w czarnym oknie. Krople bębnią po dachu, grzmi burza, wiatr wyje w kominie.
Zapukano do drzwi:
— Obiad.
Po Rewolucji Światowej ludzie będą mieć wspaniale życie. Żeby tylko dożyć. Zresztą przed Rewolucją Światową też nie jest najgorzej. Na talerzu — kromki gorącego białego pieczywa opieczonego na francuską modłę. W butelce schłodzone wino. Nie byle jakie. Chablis. Białe mięso na liściach sałaty — to wędzony bażant. Poza tym patera, a na niej pachnące jabłka, kaukaskie winogrona, delikatne morele. Poza tym srebrny dzbanek gorącej kawy. Ot, prosty, skromny posiłek.
Nastia nalała sobie wina, umoczyła wargi. Zamyśliła się. Siedzi na łóżku, oparta plecami o ścianę, kieliszek zastygł w pół drogi. Po raz pierwszy od wielu tygodni zafunduje sobie dzień prawdziwego wypoczynku: pięć godzin snu, może nawet sześć. Rano wstanie, powałęsa się po okolicznych lasach. A potem z powrotem do roboty, na wiele tygodni.
Szkopuł w tym, że umysł nie potrafi się wyłączyć. Dlatego stygnie pieczywo po francusku. Już zapomniała o wędzonym bażancie. Już zapomniała o winie w kieliszku. Ma ważniejszy problem na głowie.
Może by zadzwonić do kogoś? Może jest jakaś bratnia dusza, która już nie pracuje, ale jeszcze nie śpi?
— Operator, tu Strzelecka. Proszę pilnie wezwać Chołowanowa do mojego pokoju.
Rzuca słuchawkę. Ubiera się. Znowu za telefon:
— Skierujcie Chołowanowa nie do pokoju, a na salę.
— Nie ma go na miejscu.
— Przekażcie, jak tylko się pojawi.
Korytarzem w dół. W ciemność. W oddali pali się w jakichś okienkach, ale między budynkami — choć oko wykol. Zacina deszcz, wiatr szarpie połami płaszcza. To nic, zaraz będzie budynek śledczy, a tam już tylko dwa kroki korytarzem, do swojej sali. Przecina królestwo profesora Pierziejewa. Można je ominąć idąc podwórkiem, ale Nastia zawsze woli przejść piwnicą ludożerców, zajrzeć do klatek.
Ludzi zawsze fascynuje śmierć. Ktoś wpadnie na ulicy pod samochód — od razu zbiegowisko. Pogapić się. Na co się gapicie? Jak to, na co?