— No jak, wygodnie w nowych szynelach? Buciki nie cisną? Ściągać wszystko, chłopaki. W tył, zwrooot! Ręce do tyłu! W waszych aktach stoi napisane, że wstąpiliście na drogę poprawy, a moim zdaniem kulawego tylko grób wyleczy.
W żelaznych skrzynkach wrzask, złorzeczenia. To nic. Możecie sobie krzyczeć, piszczeć. Tu, w specsektorze NKWD, mamy pełną wolność. Możecie sobie miauczeć, jeśli chcecie.
— Ciociu Maszo, mamy jeszcze dwunastu. Nie chcecie postrzelać?
— Jeszcze czego! Ja, stara baba? A wy nicponie kończcie czym prędzej i chodźcie na kielicha.
Co jest miłego w rozstrzeliwaniu?
Powiew romantyzmu. Jak w wojnie domowej. Zapach ogniska, obecność prochu, szynel przesiąknięty dymem. Poczucie spełnionego obowiązku.
Zlikwidowali czterystu szesnastu, a na liście jest czterystu siedemnastu. Jeszcze jeden. To osobny przypadek. Amerykański inżynier, specjalista od podsłuchów. Chołowanow rozstrzeliwuje go osobiście. I po wszystkim.
Zapada zmierzch.
Cudowne są nadwołżańskie wieczory. Leszcz spławia się w szuwarach. Z drugiego brzegu wiatr niesie strzępy pieśni. Parostatek młóci wodę.
W plutonie egzekucyjnym wszyscy lubią masowe strzelania. Bo zawsze odbywają się na świeżym powietrzu. Gdy rozwala się dziesięciu, dwudziestu gości w kremlowskiej piwnicy, harujesz i potem wracasz do domu tramwajem, wraz z innymi umęczonymi całodzienną szychtą. Nie ma w tym cienia romantyzmu.
A każda rozwałka powyżej setki odbywa się na świeżym powietrzu. Las. Rzeka. Wieczór przy ognisku. Po sto gram. Przyjmują jak lekarstwo. Sto gram nie wystarcza. Dusza żąda więcej. Dlatego wieczorami po egzekucji każdy dostaje do wypicia tyle, ile mu trzeba.
Wszystko ze wspólnego kotła. W takie wieczory nie uznaje się szarż. Tu sami swoi. Sami przyjaciele.
Co najbardziej zbliża ludzi? Wspólna robota. Im trudniejsze są zadania im większej wymagają odpowiedzialności, tym mocniejsza przyjaźń łączy tych, którzy ją wykonują.
Płonie ognisko, dyszy żarem iskry biją w niebo. Tuszonka w konserwach, kiełbasa uwędzona na kamień. Wasia-druciarz turla patykiem ziemniaki z ogniska.
A wódka smakuje piołunem.
ROZDZIAŁ 12
Nic z tego nie rozumiem.
— Wyobraź sobie, że masz rozpędzić wielotysięczny tłum. To bardzo proste. Musisz wyrwać z tłumu pierwszego lepszego i skopać go bez litości. Zmasakrować na oczach wszystkich. Tak, żeby widzieli każdy szczegół. Musisz go tłuc, aż przestanie się ruszać. Potem wyrwać z tłumu jeszcze jednego. I skopać. Kiedy ruszysz po trzeciego, tłum rzuci się do ucieczki. Zbiorowa odwaga tłumu jest sumą małych indywidualnych lęków. Zatem naszym celem jest rozbić tłum na jednostki. Rozłożyć go na czynniki pierwsze. Dziel i rządź, jak to się mówi. Praca towarzysza Stalina sprowadza się w zasadzie do tego samego. Ale towarzysz Stalin kontroluje nie tłum uliczny, lecz gabinetowy tłum bydlaków i karierowiczów, którzy dorwali się do władzy. Jeżeli nie weźmie ich za twarz, zniszczą całe społeczeństwo. Dlatego, aby kierować kierownikami, towarzysz Stalin co jakiś czas wyrywa któregoś z tłumu i flekuje na oczach pozostałych.
— To jasne. Od początku wiedziałam, że trzeba regularnie strzelać do tych, co dorwali się do władzy. Nie rozumiem czegoś innego. Jeżeli strzelasz za mało, to nie utrzymujesz władzy… A jeżeli strzelasz za dużo, to władzę tracisz… W jaki sposób określa się optymalny poziom terroru?
— Myślę, że wyłącznie w codziennej praktyce. Jestem przekonany, że towarzysz Stalin intuicyjnie wyczuwa ten punkt równowagi na skali terroru oraz cienką granicę, której nie wolno przekroczyć.
— Słuchaj, Gryf, czy nie wydaje ci się, że teraz, latem trzydziestego ósmego, czystka osiąga apogeum i że należałoby trochę poluzować?
— Towarzysz Stalin wie lepiej.
— Nie sądzisz, że towarzysz Stalin przekroczył poziom krytyczny? Że gdyby NKWD zechciało przejąć władzę, to towarzysz Stalin nie miałby się już na kim oprzeć?
— Jesteś przemęczona.
— Mów, co chcesz, ale pewnego razu siedziałam w klasztorze i gapiłam się na telefon…
— Fascynujące!
— Gapiłam się na telefon i przyszło mi do głowy, że najprostszą receptą na skuteczny przewrót to odłączyć towarzyszowi Stalinowi telefony. Bez łączności nie ma zarządzania, a więc nie ma władzy.
— Nie tak łatwo zneutralizować system łączności.
— Dzisiaj rzeczywiście. Mamy jedną stolicę, wszystkie linie telekomunikacyjne skoncentrowane są w Moskwie. Ale wkrótce powstanie awaryjna stolica w Górach Żygulo-wskich. I wtedy będzie jeden wódz na dwie stolice. Jak sądzisz, czy towarzysz Stalin ma jakiś mechanizm zabezpieczający, który uniemożliwi ewentualnym spiskowcom skorzystanie z jednej ze stolic podczas jego nieobecności?
— Nie odpowiadam na takie pytania!
— W takim razie zapytam bezpośrednio towarzysza Stalina.
— No, mała, ryzykujesz… Towarzysz Stalin od szesnastu lat pełni funkcję sekretarza generalnego i przez te wszystkie lata nikt nie zadawał mu żadnych pytań.
Parno.
Zupełnie nie ma czym oddychać. Moskwa czeka na burzę, na oczyszczenie.
Niezwykły upał zawisł nad miastem. Przenika we wszystkie zaułki, wysusza rachityczne drzewka. Moskwianie do reszty wydeptali spaloną trawę. Kurz wisi w powietrzu.
Upał nie ma dostępu do gabinetu ludowego komisarza spraw wewnętrznych, generalnego komisarza bezpieczeństwa państwowego Nikołaja Iwanowieża Jeżowa. Stary sprawdzony sposób: jeszcze przed wschodem słońca należy szczelnie zasłonić okna ciężkimi kotarami. Nie tylko w gabinecie, ale we wszystkich korytarzach. Upał nie przenika grubych murów. Dostaje się przez okna. To dlatego w gorących krajach zamyka się okiennice. Tak samo w pociągach. Nikołaj Iwanowicz spory szmat kraju przemierzył koleją żelazną i zauważył, że jeśli w wagonie są spuszczone rolety, to w środku utrzymuje się przyjemny chłód.
Ponoć w Ameryce wynaleziono specjalną maszynę, którą umieszcza się w oknie. Do środka wkłada się lód, włącza wentylator i przedmuchuje rozgrzane powietrze. Ochłodzone powietrze wpada do pokoju. Lód w maszynie topi się, woda jest odprowadzana rurką do kanalizacji. Kiedy cały lód się rozpuści, ładuje się nową porcję — i wszystko od początku. Warto by jedną taką maszynę sprowadzić z Ameryki. Do tego czasu jedyny ratunek w kotarach.
Nikołaj Iwanowicz Jeżów przechadza się wzdłuż stołu. Cztery minuty w jedną stronę. Cztery minuty w drugą.
Przeszedł koło pięciometrowego portretu. I jeszcze raz. Na płótnie — mężczyzna w butach z cholewami, w rozpiętym wojskowym płaszczu, w zielonej czapce z daszkiem.
Towarzyszu Stalin, ona chciałaby zadać wam pytanie.
— Towarzyszu Chołowanow, od szesnastu lat pełnię funkcję sekretarza generalnego i przez te wszystkie lata nikt mi nie zadawał żadnych pytań.
— Tak właśnie jej powiedziałem.
— I mimo to?… W takim razie wezwijcie.
Ludowy komisarz łączności ZSRR, komisarz bezpieczeństwa państwowego pierwszego stopnia Matwiej Berman energicznie zasalutował sierżantom bezpieczeństwa państwowego. Sierżanci pchnęli skrzydła bramy i sprezentowali broń. Takie powitanie kryje w sobie głęboki sens: choć mamy w rękach broń, to wam, drogi i szacowny komisarzu bezpieczeństwa państwowego pierwszego stopnia, nie zagradzamy wejścia bagnetami. Nie szukamy z wami zwady. Nasze bagnety są skierowane w niebo, jak semafory podniesione na wasze powitanie.