Ale to tylko teoria. W ciemnościach i tak nic nie widać. Jedyne co pozostaje, to wierzyć w szczęście. A więc plan jest taki: wypłynąć na środek szlaku wodnego, wdrapać się na burtę ostatniej barki w konwoju i przebyć dwieście kilometrów w górę rzeki. Tam skoczyć do wody, przepłynąć na prawy brzeg i zejść w dół rzeki do Mostu Aleksandrowskiego. Do rozjazdu na 913 kilometrze.
Przepłynął statek pasażerski. W dół rzeki. Usłyszała głośną muzykę. Walc “Fale Amuru”. Tu, nad Wołgą. Na pokładach nikogo. Pewnie połowa kajut też pusta. Sezon się kończy. Statek wzburzył nurt. Nastia siedzi okrakiem na boi. W górę rzeki wolno płynie konwój złożony z sześciu barek. Nastia ruszyła za nim, wypłynęła daleko na farwater, ale wróciła. Zapach benzyny czuć było na kilometr. Jakieś ropopochodne świństwo. Pewnie z Morza Kaspijskiego przez Astrachań, a teraz Wołgą na północ. Na takiej barce nie ma się jak ukryć. Przepłynął kolejny statek pasażerski. Tym razem w górę rzeki. Z niego też dobiegły Nastię dźwięki muzyki — tym razem “Pożegnanie Słowianki”. Ale pasażerski odpada.
O, znów holownik. W dobrym kierunku. Nastia ześliznęła się z boi i wypłynęła na farwater. Holownik sunie wolno, ale ona musi zdążyć dopłynąć na środek toru wodnego, zanim konwój ją minie. Trzeba znaleźć się tuż za nim. Wyprzedzać barek też nie ma sensu, bo można dostać się pod koła napędowe. Fale rzucają Nastią. Spada na nią deszcz wodnego pyłu. Ależ nurt jest wzburzony! Nie ma pojęcia, jak daleko dopłynęła. Ma wrażenie, że trwa to całe wieki. A jak odwróci głowę, wydaje się, że boja tuż-tuż, a Nastia wcale się nie posuwa.
Jednak miała szczęście. To prawda, co mówią, że dobremu człowiekowi lepiej się wiedzie. A czy ona, Nastia, jest zła? Chwyciła się szorstkiej burty, podciągnęła i wdrapała na barkę.
Co wiezie ta barka? Aha, zboże. Pszenica znad Donu do stalingradzkich elewatorów. Stamtąd w górę Wołgi, na północ. Kanałami i rzekami aż do samej Moskwy, do Pitra, Murmańska, Archangielska. Dała nura pod brezent. Duszno, gorąco.
Najpierw zajęła się pistoletem. Strząsnęła z niego wodę. Warto by wytrzeć, ale nie ma czym. Ubranie nasiąkło kilogramami wody. Wyżęła je i rozłożyła na ziarnie pod brezentowym daszkiem. Wylała wodę z butów i włożyła je z powrotem. Muszą wyschnąć na nogach, bo inaczej skurczą się i ich nie wzuje. Zaczęła przygotowywać sobie posłanie. Zagarniała gorące, przesycone słońcem ziarno. Umościła się wygodnie. I przysypała ziarnem.
Drży cała, szczęka zębami. Ciągnie holownik sześć barek, klepie łopatkami po wodzie, fale uderzają o burty. Deszczyk kropi, krople stukają po brezencie. Nastia wciąż nie może się rozgrzać. Wiatr coraz silniejszy, fale z każdą chwilą walą mocniej. Szczęście, że zdążyła! I akurat barka z ziarnem. A nie na przykład z cegłami, albo szynami. Nastia przestaje drżeć.
Boczarowowi na pewno nie przyjdzie do głowy, że wpław, nocą, w październiku, nie zauważona przez nikogo dostała się na przepływający statek i wyruszyła nim w górę Wołgi na północ. Nie, na to Boczarow nigdy nie wpadnie. I Nastia uśmiechnęła się do siebie.
Śniło jej się rozstrzeliwanie. I we śnie rozważała: kto jest za nie odpowiedzialny. Oprawcy? A ona jest oprawcą? Nie wie, dlaczego ludzi, którzy wykonywali wyroki śmierci, nazywała we śnie oprawcami. Przecież to niewłaściwe określenie. Nawet śniąc wiedziała, że niewłaściwe. To nie oprawcy, ale likwidatorzy… Oprawcy to u wrogów. U nas likwidator to odpowiedzialny, romantyczny zawód.
A więc czy ona sama jest oprawcą? Śmieszne. Co z niej za oprawca? Oprawca to ten, kto zabija regularnie. A ona zaledwie się o to otarła. Ale Boczarowowi przedstawiła się z godnością: ja też jestem likwidatorem. Teraz jej wstyd. Boczarow położył trupem tylu ludzi, że można by z nich ułożyć stos wyższy od piramidy egipskiej. A ona… Śmiechu warte. Oczywiście, chciałaby stać się prawdziwym likwidatorem, ale widać nie jest jej sądzone. W klasztorze egzekucje zdarzają się rzadko, bardzo rzadko.
A czy prawdziwi oprawcy odpowiedzą kiedyś za swoje czyny? A czy to oni wymyślili Rewolucję Światową, sprawiedliwość społeczną i walkę klas? Nie. A więc nie ponoszą odpowiedzialności. Po prostu wypełniali rozkazy. A czy ci, co wymyślili Rewolucję Światową i sprawiedliwość społeczną będą kiedyś odpowiadać, choćby i po śmierci?
Skądże znowu. Przecież osobiście nikogo nie zabijali.
Umysł Nasti, nawykły do jasnego formułowania myśli, wyprowadził następujący wniosek: Teoretycy mają czyste ręce, praktycy — czyste sumienie.
I Nastia natychmiast zapomniała sformułowaną we śnie myśl. Znalazła niezbędne usprawiedliwienie, uspokoiła się i nigdy więcej nie śniła o rozstrzeliwaniu.
Ciało zasnęło, ale mózg czuwał. Nadal pracował. Tyle, że mózg człowieka śpiącego jest nieskrępowany. Kołyszą się barki na Wołdze. Deszcz bębni po brezencie.
Obudziła ją jasność. Nastia wyjrzała spod brezentu. Zimno. Wilgotno. Obrzydliwie. Holownik klepie wodę monotonnie. Fale walą o burty. Nastię wszystko boli, łamie w kościach. Całe ciało pali jak ogień. Jest ranek. Na prawym brzegu powinno być widać Góry Żygulowskie. A widać pola, zarośla i wąwozy. Nie mógł przecież holownik dociągnąć tak daleko. A może Nastia przespała noc i dobę?
ROZDZIAŁ 18
Nie ma gorszego bólu niż ból powrotu do życia.
Nastia leży twarzą do ziemi. Cała, do najdrobniejszego włókienka, jest jednym wielkim bólem. Przepełnia ją radosne oczekiwanie śmierci — wyzwolicielki. Śmierć zaraz nadejdzie i zabierze Nastię ze sobą.
Nastia zna już to słodkie oczekiwanie — ziemia… ziemia coraz bliżej i… trzepot spadochronu nad głową… i…
Wtedy śmierć nie przyszła. Nie przyszła i teraz. Zamiast niej wraca życie. I to jest najstraszniejsze.
Podobnie bywa z narodami. Przez tysiąc lat wspinają się z mozołem w górę. Aż wreszcie mają dość. Są zmęczone. Zatrzymują się w drodze. A wiadomo, że chcąc utrzymać się na szczycie, trzeba się wspinać bez przerwy. Tymczasem naród stanął w miejscu. Stracił równowagę i runął w dół.
Dobrze jest spadać, bez żadnego wysiłku, napięcia. Nic, tylko spadanie i pęd powietrza. Nie trzeba o niczym myśleć, o nic się troszczyć, i wszyscy widzą, że naród nie stoi w miejscu. Że jest w ruchu. Nabiera przyspieszenia. Aż w uszach gwiżdże.
A potem następuje upadek.
Dla niektórych narodów śmiertelny.
Dlatego narody giną. Te jednak, które utrzymują się przy życiu, czują straszliwy ból, ból gorszy od śmierci, przepełniający ich duszę i ciało. Ból połamanych rąk i nóg, kręgosłupa i karku. Ból i nic, tylko ból. I krew. Rozlegają się głosy: jak dobrze było padać! A przecież każdy upadek można przedłużać w nieskończoność…
Straszny był powrót Nasti do życia… Lepiej, żeby go nie doświadczyła. W głowie huczy rozkołysany dzwon, stalowe młoty miażdżą kręgosłup. Nastia poruszyła palcami i krzyknęła. Przeklinała życie, do którego przywrócił ją złośliwy los. Przysięgła sobie, że nigdy nie będzie żałowała życia. Ani swojego, ani cudzego. Przyrzekła sobie solennie, że śmierć powita miłym uśmiechem, kiedykolwiek ta nadejdzie i jakakolwiek będzie — czy rozszarpią Nastię wilki, czy kula w piwnicy wysypanej trocinami.