W odległości kilku ulic od rzeki zaczął docierać do jego uszu jakiś łoskot, donośne głuche dudnienie, które zdawało się dochodzić od morza. Ludzie spoglądali z ciekawością na bezchmurne niebo, drapali się po głowach i wracali do swoich spraw. I jego to zainteresowało, lecz nie zrezygnował ani na moment ze swoich prób, wypytując każdego napotkanego sprzedawcę słodyczy czy owoców względnie każdą piękną kobietę, która szła pieszo. Wszystko na nic. Dotarł do kamiennego nabrzeża biegnącego wzdłuż rzeki od strony miasta, zatrzymał się tam i omiótł badawczym wzrokiem szare przystanie oraz przycumowane do nich statki. Wiał silny wiatr, mocno kołyszący łodzie, które ocierały się z chrzęstem o kamienne pomosty, mimo iż zabezpieczono ich burty workami z wełną. W odróżnieniu od koni, statki dla Olvera stanowiły tylko środek, za pomocą którego można było dostać się z jednego miejsca na drugie, a poza tym w Ebou Dar statki stanowiły domenę mężczyzn, nawet jeśli nie zawsze tylko oni zajmowali się frachtunkiem. Kobiety kręcące się po przystaniach były albo kupcami pilnującymi swych towarów, albo uzbrojonymi po zęby członkiniami gildii towarowej, na pewno zaś nie można było tam spotkać żadnych sprzedawców słodyczy.
Już miał zawrócić, kiedy nagle spostrzegł, że w zasięgu jego wzroku prawie nikt się nie porusza. Na przystaniach zazwyczaj panował wielki rejwach, jednak teraz na wszystkich statkach, jakie widział, marynarze stali rzędem przy relingach albo, wspiąwszy się na olinowanie, stamtąd obserwowali zatokę. Wszędzie stały porzucone beczki i paki, a obnażeni do pasa mężczyźni i żylaste kobiety w kamizelach z zielonej skóry tłoczyli się na krańcach doków, skąd mogli patrzeć, w otwartej przestrzeni między statkami, w stronę, skąd dobiegał łoskot. Unosił się tam czarny dym, w grubych wysokich kolumnach, nachylanych podmuchami wiatru ku północy.
Wahając się tylko chwilę, wbiegł na najbliższą przystań. Z początku statki uwiązane do długich kamiennych słupów na południu przesłaniały mu widok na wszystko z wyjątkiem tego dymu. Linia wybrzeża była tak ukształtowana, że każda kolejna przystań wcinała się dalej w wodę niż poprzednia; kiedy już wepchnął się w ostatnie szeregi tłumu, zobaczył szerokie nurty rzeki, która niczym ścieżka wzburzonej zielonej wody wpływała do wstrząsanej falami zatoki.
Co najmniej dwa tuziny statków, może więcej, płonęło na szerokiej połaci zatoki, pożar trawił je wszystkie równocześnie od ruf do dziobów. I widać też było szkielety wielu, które zdążyły już spłonąć do cna, a nad powierzchnię wody wystawały teraz tylko resztki ich dziobów albo ruf, które zresztą osuwały się już na dno. Na jego oczach dziób szerokiego dwumasztowca, nad którym powiewał wielki sztandar w czerwieni, błękicie i złocie, sztandar Altary, nagle poderwał się z trzaskiem w powietrze, rozległ się łoskot przypominający huk gromu i prędko gęstniejące macki dymu rozwiały się na wietrze, a statek jął tonąć. Po zatoce pływały setki najrozmaitszych statków: trójmasztowe rakery, szkimery i dwumasztowe sojrery Ludu Morza, statki przybrzeżne z trójkątnymi żaglami, statki rzeczne pod żaglem albo na wiosłach, niektóre uciekały w górę rzeki, większość jednak usiłowała wydostać się na pełne morze. Z kolei dziesiątki obcych statków wpływały do zatoki gnane wiatrem, wielkie okręty o prostopadłych dziobach, tak wysokie jak rakery, przebijały się przez przetaczające się fale, rozbryzgując pianę. Oddech uwiązł mu w piersi, kiedy nagle dojrzał kwadratowe żebrowane żagle.
— Krew i przeklęte popioły — mruknął wstrząśnięty. — To przecież cholerni Seanchanie!
— Kto? — spytała kobieta o surowej twarzy, napierająca na niego całym ciałem. Granatowa suknia przedniego kroju zdradzała, że jest kupcem, podobnie jak skórzany folder, w którym trzymała swoje dokumenty przewozowe, wreszcie srebrna szpila gildii w kształcie gęsiego pióra, przypięta nad piersią. — To Aes Sedai — oznajmiła tonem niezłomnego przekonania. — Potrafię się zorientować, kiedy ktoś przenosi. Synowie Światłości rozprawią się z nimi, gdy tylko tu przybędą. Zobaczysz.
Chuda siwowłosa kobieta w brudnej, zielonej kamizeli obróciła się, stając do niej twarzą, dłoń miała wspartą na drewnianej rękojeści sztyletu.
— Pilnuj swego języka, kiedy mówisz o Aes Sedai, cholerna wyzyskiwaczko, bo inaczej obedrę cię ze skóry i wepchnę ci Białego Płaszcza do gardzieli!
Mat zostawił je — nadal wymachiwały rękami i wydzierały się na siebie — po czym wydostał się z tłumu i pobiegł w stronę nabrzeża. Widział już trzy — nie, cztery — ogromne stwory kołujące na niebie nad południową częścią miasta, miały takie skrzydła jak nietoperze, tyle że nieporównywalnie większe. Do ich grzbietów przywarły jakieś sylwetki, podtrzymywane czymś w rodzaju siodeł. Pojawił się kolejny latający stwór i jeszcze jeden. I nagle pod nimi z rykiem wybuchła fontanna ognia, ogarniając dachy domów.
Ludzie biegli już, popychając Mata, który nadal przemierzał ulice.
— Olver! — wołał, licząc, że zostanie usłyszany mimo krzyków rozlegających się ze wszystkich stron. — Olver!
Ni stąd, ni zowąd okazało się, że wszyscy teraz biegną w przeciwną stronę, nie dbając o to, czy ktoś stoi im na drodze. Uparcie brnął przed siebie, wbrew naporowi tłumu. Aż dotarł na ulicę, z której wszyscy ci ludzie najwyraźniej uciekali.
Obok przemknęła kolumna Seanchan, ze stu albo i więcej mężczyzn w hełmach przypominających owadzie głowy i zbrojach skonstruowanych z nakładających się płytek, wszyscy dosiadali zwierząt, które wyglądały jak koty, z tym że były niemal wielkości koni i zamiast futrem były pokryte łuskami. Skuleni w siodłach, wymachując pochylonymi lancami, których czubki zdobiły niebieskie proporce, galopowali w stronę Mol Hara, nie oglądając się na boki. Tyle że słowo “galop” niezbyt precyzyjnie określało sposób, w jaki te stworzenia się poruszały; prędkość była właściwa, ale one... płynęły. Najwyższy czas stąd zniknąć, dawno po czasie. Gdy tylko znajdzie...
Kiedy kolumna minęła go, jego oko przykuł błysk czerwieni w tłumie za skrzyżowaniem.
— Olver! — Rzucił się do biegu, niemalże depcząc po piętach ostatniemu, pokrytemu łuskami stworzeniu, przepchnął przez tłum i zobaczył, jak jakaś kobieta chwyta małą dziewczynkę w czerwonej sukience i ucieka, z całej siły przyciskając ją do piersi. Owładnięty szaleństwem, Mat zaczął przeć przed siebie, roztrącając napotkanych ludzi, sam wpadając na innych. — Olver! Olver!
Jeszcze dwa razy zobaczył słup ognia, górujący przez krótką chwilę ponad dachami domów i dym w kilkunastu miejscach wzlatujący ku niebu. Kilka razy też usłyszał ten dudniący ryk, znacznie głośniejszy niż nad zatoką. Nie było wątpliwości, że jego źródło znajdowało się gdzieś w mieście. Ziemia kilkakrotnie zadrżała mu pod stopami.