Wtem ulica znowu nagle opustoszała, ludzie pierzchali we wszystkich kierunkach, kryjąc się w bocznych uliczkach, domach i sklepach, bo zbliżali się Seanchanie na koniach. Nie wszyscy byli uzbrojeni, a na czele tego niewielkiego zagajnika lanc jechała smagła kobieta w niebieskiej sukni. Mat wiedział, że te duże czerwone wstawki w jej spódnicach i na łonie są ozdobione srebrnymi błyskawicami. Od jej lewego nadgarstka biegła połyskująca w słońcu srebrna smycz, przymocowana drugim końcem do karku kobiety odzianej na szaro, damane, która biegła obok konia sul’dam niczym tresowany pies. W Falme napatrzył się na Seanchan więcej, niż by sobie tego życzył, ale odruchowo zatrzymał się w wylocie jakiejś bocznej uliczki i stamtąd ów przejazd obserwował. Te ryki i ognie stanowiły dowód, że ktoś w mieście próbuje stawiać opór, zanosiło się na to, że oto za chwilę będzie naocznym świadkiem takiej próby.
Widok Seanchan nie stanowił jedynej przyczyny, dla której wszyscy jakby natychmiast zapadli się pod ziemię. Na drugim końcu ulicy pojawiło się co najmniej stu konnych w obszernych białych spodniach i zielonych kaftanach, z lancami wymierzonymi przed siebie. Hełm oficera zdobiły połyskliwe złote sznury. Do wtóru bitewnego zawołania żołnierze Tylin rzucili się hurmą na tych, którzy zaatakowali ich miasto. Mieli przewagę liczebną nad Seanchanami, w stosunku co najmniej dwa do jednego.
— Cholerni durnie — mruknął Mat. — Nie w taki sposób. Tamta sul’dam...
Seanchanie nawet nie drgnęli, tylko kobieta w sukni z błyskawicami podniosła rękę takim gestem, w jaki posyła się sokoła do lotu albo psa myśliwskiego w pościg za zwierzyną. Złotowłosa kobieta na drugim końcu srebrnej smyczy zrobiła mały krok do przodu. Dotyk medalionu na skórze stał się niczym muśnięcie chłodu.
Przed czołem szarżujących Ebou Dari ulica wybuchła, płyty chodnikowe, ludzie i konie wylecieli w powietrze przy akompaniamencie ogłuszającego ryku. Podmuch wstrząsu powalił Mata na plecy, a może to ziemia usunęła mu się spod nóg. Podźwignął się w chwili, gdy przednia ściana oberży po drugiej stronie ulicy nagle zawaliła się w chmurze pyłu, odsłaniając wnętrza izb.
Wszędzie, jak okiem sięgnął, leżały pokawałkowane ciała ludzi i koni; ci, którzy jeszcze żyli, kłębili się wokół leja ziejącego na pół szerokości ulicy. Powietrze wypełniły głośne lamenty rannych. Nie więcej niż połowa Ebou Dari powstawała niezdarnie, szli dalej, potykając się i przewracając zamroczeni. Niektórzy chwytali wodze koni, nogi uginały się pod nimi, gdy niezdarnie próbowali wspinać na siodła, kopniakami starając się zmusić zwierzęta do namiastki biegu. Inni uciekali pieszo. Jak najdalej od Seanchan. Gotowi byli stawić czoło stali, ale nie czemuś takiemu.
Mat zrozumiał, że w tej chwili ucieczka to najlepszy pomysł. Gdy obejrzał się w głąb alejki, zobaczył tumany pyłu i sterty gruzu sięgające co najmniej pierwszego piętra. Biegł co sił w nogach ulicą, na czele uciekających Ebou Dari, trzymając się tak blisko murów, jak to tylko było możliwe, licząc, że żaden z Seanchan nie uzna go za jednego z żołnierzy Tylin. Przenigdy nie powinien był wkładać zielonego kaftana.
Sul’dam wszystko to najwyraźniej nie usatysfakcjonowało. Lisia głowa znowu tchnęła zimnem i do wtóru kolejnego ryku dobiegającego zza pleców runął na chodnik, który jakby skoczył mu na spotkanie. Przez dzwonienie w uszach słyszał jęk murów. Otynkowana na biało ściana z cegieł, pod którą właśnie leżał, zaczęła się chylić.
— Co się stało z moim przeklętym szczęściem? — zdążył krzyknąć. Na nic więcej nie starczyło czasu. A kiedy cegły i drewno waliły się na niego, ostatnią myślą, którą zdążył jeszcze zarejestrować, było to, iż kości w jego głowie właśnie zamarły.
40
Włócznie
Galinę Casban otaczały góry; te za jej plecami były niewiele wyższe od stromych wzgórz, przed nią jednak pokryte śniegiem szczyty kłuły niebo, a nad nimi, dalej, górowały kolejne — ona jednak tak naprawdę wcale ich nie widziała. Kamienie na zboczu kaleczyły jej nagie stopy. Dyszała ciężko, płuca walczyły o oddech. Słońce prażyło nad głową — bez chwili przerwy, przez kolejne dni, które wydawały się nie mieć końca — dobywając z jej ciała strumienie potu. Wszelki wysiłek, który byłby czymś więcej niż miarowym przestawianiem stóp, zdawał się ponad jej siły. I choć spływała potem, nie potrafiła znaleźć bodaj odrobiny wilgoci w ustach.
Przynależała do Aes Sedai od niecałych dziewięćdziesięciu lat, w jej długich czarnych włosach nie lśniło nawet pojedyncze pasmo siwizny, a już ponad połowę tego czasu piastowała pozycję przywódczyni Czerwonych Ajah — pozostałe siostry prywatnie określały ją tytułem Najwyższej, traktując jako równą Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Jednakże przez wszystkie te lata, od chwili, gdy przywdziała szal — bez pięciu lat — w istocie była Czarną Ajah. Wynikających stąd zadań bynajmniej nie traktowała marginalnie, jako uzupełnienia obowiązków Czerwonej siostry — wynikające z tej przynależności zobowiązania miały zdecydowane pierwszeństwo. W Najwyższej Radzie Czarnych Ajah zajmowała pozycję ustępującą znaczeniem jedynie samej Alviarin i była jedną z trzech tylko kobiet znających imię tej, która przewodniczyła posiedzeniom ich kapturowego sądu. Kiedy na tych posiedzeniach padło czyjeś imię — choćby i króla — można było mieć pewność, że należy ono do osoby już martwej. Tak się to właśnie odbyło i w przypadku jednego króla i pewnej królowej. Pomogła zniszczyć dwie Amyrlin, po dwakroć uczestniczyła w spiskach, których celem było obrócenie najpotężniejszej kobiety świata w rozwrzeszczany ludzki śmieć, chciwy wyznania wszystkiego, co wiedział, a potem zadbała, by wszystko tak wyglądało, jakby jedna z tych dwóch zmarła we śnie, druga zaś została zdetronizowana i ujarzmiona. Takie rzeczy w jej oczach składały się na pojęcie obowiązku, podobnie jak konieczność eksterminacji mężczyzn zdolnych do przenoszenia, obowiązku bynajmniej nie dostarczającego jej innej przyjemności niż satysfakcja z dobrze wykonanego zadania — a jednak, gdy przewodziła kręgowi, który ujarzmił Siuan Sanche, czuła przenikający ją dreszcz radości. Z pewnością wszystkie te dokonania jednoznacznie świadczyły, że Galina Casban zajmuje należne jej miejsce wśród możnych tego świata. Bez wątpienia. Nie mogło być inaczej.
Nogi zakołysały się pod nią niczym rozciągnięte sprężyny, ciężko osunęła się na ziemię, niezdolna złapać równowagi przez to, że łokcie i ramiona miała ściśle przywiązane do ciała. Biała niegdyś, jedwabna bielizna — jedyny ubiór, jaki pozwolono jej zatrzymać — rozdarła się znowu, kiedy ześlizgnęła się po luźnym osypisku, boleśnie urażając wcześniej odniesione rany. Zatrzymała się wreszcie na jakimś pniu drzewa. Z twarzą wciśniętą w ziemię zaczęła łkać.
— Jak? — zawodziła ochrypłym głosem. — Jak coś takiego mogło mi się przydarzyć?
Po chwili zdała sobie sprawę, że tym razem nie została brutalnie postawiona na nogi; wcześniej, niezależnie od tego jak często padała, nigdy nie pozwalano jej nawet na moment wytchnienia. Mrugając oczyma, aby oczyścić je z łez, uniosła głowę.
Zbocze pełne było kobiet Aielów, co najmniej kilkaset rozproszyło się wśród drzew, w dłoniach trzymały włócznie, zasłony w każdej chwili gotowe do uniesienia zwisały na piersi. Galinie zachciało się śmiać. Panny — nazywali te potworne kobiety Pannami. Żałowała, że roześmiać się jednak nie potrafi. Przynajmniej w pobliżu nie było żadnych mężczyzn, co stanowiło nieznaczny, ale jednak uśmiech losu. Obecność mężczyzn sprawiała, że dostawała dreszczy, a gdyby jeszcze któryś mógł ją teraz zobaczyć, na poły nagą...